środa, 25 listopada 2015

Bostońskie Wojaże Hrabiego Drakuli - "Dracula: Sovereign of the Damned" (1980)

Wampiry niemal od zawsze były popularnym tematem w kinematografii. Pierwszy poświęcony im film - "The Secrets of House No. 5" - nakręcony został już w roku 1912. Już 8 lat później powstała pierwsza filmowa adaptacja słynnej książki Brama Stokera - "Dracula's Guest". Niestety jednak, nie zachowała się jej żadna kopia. W roku 1922 nakręcony został jeden z najsłynniejszych wampirzych filmów w historii - "Nosferatu: Symfonia Grozy". Oprócz niego powstało jeszcze później wiele produkcji poświęconych krwiopijcom, z których warto wspomnieć takie tytuły jak "Wywiad z Wampirem", "Dracula", czy też "Nieustraszeni Pogromcy Wampirów", z tych zabawniejszych. Z bardziej znanych mang oraz anime o tej tematyce wyróżnić wypada zaś "Vampire Hunter D" oraz "Hellsing".
To nie im jednak poświęcony będzie dzisiejszy tekst. O nie. My przyjrzymy się produkcji podchodzącej do opowieści o legendarnym krwiopijcy z Transylwanii w sposób bardzo... specyficzny. Produkcji, która u nas jest jeszcze dość obskurna, ale za granicą dorobiła się już na dobrą sprawę miana kultowej i bardzo często wyświetlana jest na konwentach. Na warsztat bierzemy dziś jedną z najbardziej (nie)sławnych adaptacji marvelowskich komiksów - "Dracula: Sovereign of the Damned".

Nasza historia zaczyna się w momencie, gdy legendarny wampir - Hrabia Drakula - wparowuje do opuszczonego, bostońskiego kościoła, w którym odbywa się satanistyczny rytuał. Krwiopijca robi wielki ambaras, po czym porywa dziewicę, która miała być ofiarą dla samego księcia ciemności i odlatuje w siną dal. Nasz bohater chce z początku oczywiście zatopić kły w jej bladej szyi i pożywić się jej świeżą krwią, jednak ku swemu własnemu zdumieniu... zakochuje się w niej i postanawia uczynić ją swoją wieczną małżonką. Niedługo potem na świat przychodzi owoc ich miłości - mały Janus. Wampirze małżeństwo nie będzie mogło jednak w spokoju wychować swojego potomka. Zdrowo wkurzony Lucyfer bowiem dopomina się o swoje i nieustannie nasyła na hrabiego swoich popleczników, a jakby tego było mało, wkrótce okazuje się też, że na tropie naszego bohatera jest cała drużyna pogromców wampirów. Drakula będzie musiał zatem nieustannie stawiać czoła kolejnym, coraz potężniejszym przeciwnikom, starając się w tym samym czasie chronić swoją nową rodzinę. Czy podoła?

Na podstawie tego krótkiego streszczenia wydawać by się mogło, że będziemy mieli do czynienia z ciekawą i emocjonującą opowieścią, w której to dla odmiany to transylwański hrabia jest tym dobrym. Niestety (a może "stety"?), ze względu na to, jak nieumiejętnie jest to wszystko przedstawione, robi się z tego raczej niezamierzona, durnowata komedia, która nieustannie wywołuje u widza uśmiech politowania, albo też nawet przyprawia go o napady histerycznego śmiechu. Przykładowo, już na samym początku filmu dostajemy sceny, w których Drakula wysysając ludzi zamienia ich w... Smerfy. Potem znowuż uraczeni zostajemy sceną, w której sędziwy pogromca wampirów na wózku inwalidzkim, popychany przez swoją pielęgniarkę, wywija szpadą, usiłując pogonić pewnego młodziana. A czy wspomniałem już, że nikt jakoś nie wydaje się przejmować tym, że Drakula, ze szpiczastymi uszami i ubrany w swój charakterystyczny płaszcz (podobnie jak i jego małżonka), wbijają na obiad do najpopularniejszej w mieście restauracji? A to jeszcze małe piwo! Potem mamy jeszcze okazje zobaczyć, jak pozbawiony swoich mocy Drakula, zmuszony jest okradać losowych przechodniów i przeznaczać ich ciężko zarobione pieniądze na... hamburgery. Nie, serio! To prawdopodobnie jedyny film, w którym widziałem jak wampir wpieprza ze smakiem burgera. Całej historii absurdu dodaje jeszcze fakt, że osadzona jest nie w strasznej  mrocznej Transylwanii, a żywym, kolorowym Bostonie. No i są jeszcze wybornie kretyńskie, pozbawione sensu dialogi, które swoją głupotą sprawiają, że te z "Elfen Lied" brzmią jak faktycznie sensowne i inteligentne wywody. Wszystko to sprawia, że Dracula jest filmem wręcz idealnym na głupawkowe popijawy z kumplami. Pamiętam, że miałem przyjemność oglądać go po raz pierwszy, wraz ze społecznością popularnej satyrycznej strony - "Encyclopedia Dramatica" - podczas jednego z ich wieczorków z najgorszymi anime. Dzięki komentarzom innych widzów oraz samej ogromnej głupocie filmu, ryczałem ze śmiechu tak mocno, że ledwo łapałem oddech, a żebra i brzuch bolały mnie potem przez kilka dobrych dni.
Jak nietrudno się domyślić, postacie są równie durne, co sama historia. Zwłaszcza Dracula, starający się udawać śmiertelnie poważną i tragiczną postać, serwując przy tym pokaz ostro przejaskrawionych emocji sprawiał, że płakałem ze śmiechu. Podobnież jego niekompetentni przeciwnicy, których nieudolne plany i ataki wywoływały u mnie tak histeryczny śmiech, że aż z sąsiedniego pokoju przyszedł współlokator, by zobaczyć czy wszystko w porządku.

Oprawa graficzna jest okropnie tania i brzydka, co jeszcze bardziej potęguje niezamierzoną śmieszność tej produkcji. Pokraczne ruchy bohaterów w połączeniu ze zbyt sztywną, albo przesadzoną mimiką potrafią sprawić, że napój który pijecie, bardzo szybko trafi na ekran waszego komputera. Podobne działanie mają także same projekty postaci, które są albo do przesady paskudne i groteskowe, albo do przesady wyidealizowane, tak że przypominają kilkukrotnie przepakowanych bohaterów amerykańskich komiksów. Tła są z reguły utrzymane w nudnych, ciemnych barwach. Do tego stopnia, że momentami na ekranie kompletnie nic nie widać. Zdarza się jednak kilka takich, na które miło jest popatrzeć.
Muzyka zaś? Szczerze mówiąc jest tak niezauważalna, że natychmiast ginie gdzieś tam w tle i nie jestem w stanie przypomnieć sobie brzmienia nawet jednej piosenki. Prawdziwą gratką jest tu jednak gra aktorska, zwłaszcza ta ze ścieżki anglojęzycznej. Aktorzy wczuli się w swoje postacie aż do przesady i każdą swoją wypowiedź akcentują z tak wielkimi impetem i dramaturgią, że słuchając ich ciężko nie parsknąć szczerym śmiechem. Zwłaszcza pełne patosu przemowy głównego bohatera potrafią przyprawić o ból brzucha. Przekomicznie brzmią też wszystkie wampirze ryki i syki, czy inne onomatopeje. Z reguły jestem zwolennikiem oryginalnych ścieżek dźwiękowych, ale Dracula jest jednym z tych nielicznych przypadków, gdzie całym sercem opowiadam się po stronie angielskiego dubbingu. Jest po prostu tak cudownie zły, że aż dobry.

Widziałem wiele okropnie złych anime, ale "Dracula" bez większego problemu deklasuje je wszystkie i od długiego czasu zajmuje "chwalebne" miejsce mojego ulubionego guilty pleasure. Ten film jest po prostu tak cudownie głupi i niezamierzenie zabawny, że dostarcza mi mnóstwa głupawki i rozrywki za każdym razem, gdy go oglądam. I nie ważne, że widziałem go już tyle razy, że znam go już na pamięć. Zawsze bawię się na nim równie dobrze, co za pierwszym razem. Ba! Pałam do tego filmu taką miłością, że zabieram go ze sobą na praktycznie każdy konwent i często przejmuję nudne, nocne panele, i puszczam go znudzonym uczestnikom. Ożywiają się niemal natychmiast i rżą jak durni. Zwłaszcza gdy odpalę specjalnie spreparowane polskie napisy, wykonane przez autotłumacza YouTube, które czynią dialogi jeszcze bardziej absurdalnymi. Film ten stał się już na dobrą sprawę ulubioną bajką aktywniejszej części poznańskiego fandomu. Kto wie, czy za parę lat, dzięki naszemu forsowaniu, nie stanie się równie lubiany w pozostałych rejonach kraju. Wypatrujcie nas na konwentach!

Typ Anime - OVA
Rok produkcji - 1980
Pełny Tytuł: „Yami no Teio: Kyuuketsuki Dracula” ("Dracula: Sovereign of the Damned")
 Reżyseria: Minoru Okazaki
Scenariusz: Tadaaki Yamazaki
Muzyka: Seiji Yokoyama
Gatunek: Horror, Dramat, Komedia
Liczba Odcinków: 1
Studio: Toei Animation
Ocena Recenzenta: 2/10

Screeny:






piątek, 13 listopada 2015

Wielkie roboty i idolki z Biedastanu - "Venus Project: Climax" (2015)

Kim są idolki wie chyba każdy, kto popkulturą Kraju Kwitnącej Wiśni interesuje się dłużej, niż te kilka miesięcy "inicjacji". Śliczne, wystrojone w najróżniejsze fikuśne kreacje gwiazdki, swym urokiem oraz głosami zdobywają całe rzesze fanów, nie tylko nihońskich i można powiedzieć, że są prawdziwym fenomenem popkulturowym. Ba, ciapońskie idolki pojawiają się już nawet nie tylko na japońskich eventach, ale jeżdżą także po całym świecie. Jedna przyjechała nawet ostatnio do Polski i dała popis na tegorocznym Japaniconie.
Nic dziwnego zatem, że o idolkach powstało mnóstwo bajek. Trochę lepszych, trochę gorszych oraz kilka takich, które są tak złe i głupie, że jakimś cudem człowiek świetnie się przy nich bawi. Taką właśnie produkcją jest "Venus Project Climax" z poprzedniego sezonu. Seria którą podniosłem przez całkowity przypadek, a która dostarczyła mi mnóstwa rozrywki.

Formula Venus to popularny show, w którym idolki z całego świata rywalizują ze sobą o tytuł najlepszej na świecie. Za pomocą specjalnego oprzyrządowania ich umiejętności, mierzone za pomocą wykonywanych piosenek, przyjmują formy wielkich wirtualnych robotów i ścierają się ze sobą na cyfrowych arenach.
Wielką fanką show jest główna bohaterka serialu - Hara Eriko. Po tym, jak zostaje oczarowana przez finałowy występ dwóch najsłynniejszych w branży idolek, sama postanawia spróbować swoich sił w tym biznesie. Zaczyna zatem ciężko trenować, by pewnego dnia, podobnie jak jej idolki, stanąć na scenie. Jej umiejętności i determinacja szybko zostają dostrzeżone przez profesjonalną agencję, która postanawia spełnić jej marzenie i uczynić z niej prawdziwą gwiazdę. Droga do sławy nie będzie jednak prosta - Eriko szybko przekona się, jak wiele trudu i poświęceń potrzeba, by osiągnąć sukces w tym biznesie.

Zacznijmy może od tego, że Venus Project Climax było chyba tą serią, która w sezonie letnim zaskoczyła mnie najbardziej. Nie dlatego, że jest jakaś specjalnie dobra (och, wręcz przeciwnie), ale dlatego że okazała się być czymś całkiem innym niż się spodziewałem. Odpalając serial liczyłem na kolejną typową serię o wystrojonych w pstrokate sukienki, tańczących dziewczątkach, a tu nagle w pierwszych sekundach odcinka dostaję... wielkie roboty. I to nie byle jakie wielkie roboty, a całkiem fajnie zaprojektowane, ruszające się jak coś co wyszło spod rąk samego Obariego maszyny! Rakietowe pięści latały, wszystko wkoło eksplodowało, a feria barw zalewała ekran. A to wszystko okraszone jeszcze całkiem ładnymi, fajnie ruszającymi się dziewczątkami. I mimo że wyraźnie było widać, że produkcja nie ma zbyt wielkiego budżetu, tak pierwsze wrażenie było bardzo pozytywne.
Jako że część animowana (bo jest też z aktorami, więcej za chwilę) VPC składa się z zaledwie 6 epizodów, ciężko mówić tutaj o jakiejś bardziej rozbudowanej historii. Otrzymujemy dość typową, trywialną i króciutką opowiastkę o rywalizacji, przyjaźni i pokonywaniu własnych słabości. Praktycznie wszystkie wątki i pomysły pojawiające się w bajce zostały już przedstawione (często w dużo lepszy sposób) w innych produkcjach. I choć samo zakończenie nie jest tak do końca stereotypowe, to sam "morał" z niego płynący już jak najbardziej.
Same bohaterki też jakoś specjalnie nie powalają. Wszystkie występujące w serii dziewczątka to bardzo jednowymiarowe postacie, będące prostymi kalkami najbardziej typowych dla chińskich bajek charakterów. Na plus jednak można zaliczyć ich różnorodność. I tak Eriko to energiczna, acz dość głupiutka nastolatka o złotym sercu i żołądku bez dna; Miu to ułożona i spokojna dziewczyna z dobrego domu, mocno wyczulona na punkcie swojej wagi; Horusu znowuż to typowa cycata, dojrzała kobita, celująca w spodnie miłośników krągłych kobiet, a Ruka to sztandardowy przykład cichej i zamkniętej w sobie Goth Lolity, mającej przyciągnąć do ekranu loliconów. Właściwie nie będzie przesadą stwierdzenie, że każda z bohaterek jest przykładem innego fetyszu i powstała głównie po to, aby pobudzać fantazje dojrzewających chłopców. Tym bardziej, że show nie ukrywa, że celuje właśnie w tą grupę odbiorców i serwuje bardzo duże ilości fanserwisu. W praktycznie każdym epizodzie mamy podskakujące piersi, odsłonięte brzuchy, niewybredne żarty, czy też sceny pod prysznicem. I o ile z reguły nadmierne używanie tego typu zagrywek mnie mocno żenuje, tak tutaj niezmiernie mnie bawiło. Głównie dlatego, że było to tak kretyńskie i wymuszone, że ciężko było mi nie prychać co chwilę, widząc jak twórcy nieustannie próbują bombardować widza cycami i pupami, wywołując skutek całkowicie odwrotny do zamierzonego. Ale wiecie co? To tam jeszcze pół biedy! Jeszcze bardziej skisłem z tego, jak w bajce tej przedstawiono Rosję. Brudny, biedny, wyniszczony gospodarczo kraj, w którym jedyną nadzieją na lepsze jutro dla mieszkańców są piosenki i wywijanie tyłkiem roznegliżowanej nastolatki. Jeszcze większego absurdu temu obrazkowi dodaje fakt, że Rosję nazwano tutaj "Pooristan". Nie, nie żartuję. Nie powinno was dziwić zatem, że dostawałem ataków histerycznego śmiechu, za każdym razem gdy menedżer Ruki, ze śmiertelną powagą przypominał jej nieustannie, że musi wygrać by ratować Biedastan, albo gdy też ona sama w swych monologach wspominała, że musi to zrobić dla swoich kochanych pobratymców.

Oprawa audiowizualna to straszna bieda. Choć same projekty dziewcząt całkiem mi się podobały - głównie dlatego że nie dominują tu wychudzone płaskie lolity, a krągłe, dobrze zbudowane dojrzałe kobiety - tak już to, jak często były one przez animatorów zniekształcane, niekoniecznie. Cycki i pupy rosną i maleją, twarze przyjmują dziwne grymasy, wzrost postaci nieustannie się zmienia, a jakby tego było mało, nawet na tzw. "panning shots" (pojedynczy duży obrazek, pokazywany przez przemieszczającą się wertykalnie lub horyzontalnie kamerę) można było dopatrzeć się wpadek w postaci źle sklejonego obrazu, przez co dochodziło do delikatnych przesunięć i dalszy ciąg ręki czy uda nie zawsze był tam, gdzie być powinien. Animatorzy nie wiedzą też chyba, jak działają ubrania, bowiem gdy jedna z idolek - cheerleaderka - podnosiła giry wysoko do góry, to jej spódniczka jakimś cudem nie podnosiła się i nie pokazywała bielizny. No, chyba że to kwestia tego, że technologia poszła w tej bajce tak bardzo do przodu, że powstały już spódnice na tyle sztywne, ale jednak wygodne, że dziewczyny nie muszą się martwić przy machaniu girami, że nie daj Bóg ktoś zobaczy ich ulubione pasiaste majteczki.
Roboty cierpią na dokładnie ten sam problem. Choć ich projekty są całkiem fajne, tak znowuż bardo często zostają spieprzone przez animatorów. A to zmienią im się nagle kolory, a to ktoś zapomni im narysować jednej nogi, a to nagle się przeteleportują, mimo że takiej zdolności nie mają, etc.
Tła jako jedyne dają radę. Strasznie biedne są jednak tzw. "eyecatche" (pojawiające się w połowie odcinka plansze, występujące najczęściej przed przerwą na reklamę). Ograniczone zostały do kilku prostych plansz, na których znajduje się średniej jakości ilustracja z jedną idolek, oraz niedbale wklejone logo serii.
Muzyka? Bardzo typowe j-pop i elektronika. Żaden z kawałków nie zapadł mi raczej zbytnio w pamięć. Nawet opening jest mocno taki se i chyba tylko jeden jego moment jakoś bardziej mi się spodobał. Poza pierwszym starciem robotów ma jednak zdecydowanie najlepszą animację w całej bajce.
Głosy postaci? Raczej okej, nic specjalnego. Jednak Eriko koszmarnie mnie swoim głosem drażniła. Uderza on momentami w tak nieprzyjemne dla ucha tony, że aż się krzywiłem. Jak ktoś z takim głosem mógł zostać idolką, nie wiem, ale to przecież nie największy absurd w VPC.

VPC jest produkcją okropnie durną i słabą. Wygląda strasznie tanio, mimo bycia bajką o idolkach nie zachwyca muzyką a i trudno doszukiwać się weń głębszej fabuły, lub też ciekawiej skonstruowanych postaci. A jednak mimo wszystko bawiłem się nań całkiem dobrze. Jest to seria tak masakrycznie tania i głupia, że aż zabawna. Podobnie jak "Krzyż Endżu", czy też Ginguiser jest to seria idelna na głupawkową popijawę z kumplami. Na chwilę obecną zdecydowanie moje ulubione Guilty Pleasure tego roku.

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 2015
Pełny Tytuł: „Venus Project: Climax”
 Reżyseria: Takehiro Nakayama
Scenariusz: Gou Zappa
Gatunek: Komedia, Ecchi, Dramat, Super Robot
Liczba Odcinków: 6
Studio: Nomad
Ocena Recenzenta: 4/10

-Jak wspomniałem, zaledwie 6 odcinków serii to faktyczna bajka. Reszta epizodów to reality show z prawdziwymi japońskimi idolkami. Jest on jednak jeszcze słabszy, niż odcinki animowane, dlatego zapoznanie się z nim polecam tylko wielkim miłośnikom idolek

-Serial powstał jako reklama dla gry wideo pod tym samym tytułem. Gościnnie pojawiają się weń nawet jej bohaterki.

Screeny: