niedziela, 21 sierpnia 2016

"Panie, przebacz mi, albowiem nie stosuję żadnego podstępu ani fortelu!" - "Kaitou Saint Tail" (1995)

Lubię wielkie roboty. Ale to już zapewne wiecie. A wiecie, co jeszcze lubię? Bajki o czarodziejkach. No i czemu się śmiejecie? Nie ma w tym absolutnie nic wstydliwego! Bo to bardzo dobre bajki są! W dodatku wbrew obiegowej opinii, wcale nie są to tylko do bólu wtórne cukierkowe głupotki dla małych dziewczynek. Wspomnieć wystarczy takie fantastyczne tytuły jak "Princess Tutu", "Heart Catch Precure", "Dream Hunter Rem" "Nanoha" czy też "Card Captor Sakura". Muszę swoją drogą walnąć kiedyś jakiś referat o czarodziewczynkach, bo większość ludzi u nas ma o tym gatunku (podobnie jak i o mecha, tak nawiasem) praktycznie zerowe pojęcie. To jednak innym razem. Dziś przyjrzymy się bliżej bardzo sympatycznej i całkiem pomysłowej serii z tego gatunku, opowiadającej o przygodach uroczej złodziejki-czarodziejki. Oto "Kaitou Saint Tail" - tytuł, który wyraźnie stanowił inspirację m.in dla późniejszego, popularnego u nas "Kamikaze Kaitou Jeanne".

Meimi Haneoka - za dnia typowa czternastolatka, uczęszczająca do szkoły imienia świętej Paulii. Z nadejściem zmroku zmienia się jednak w swoje alter ego - piękną i odważną złodziejkę Saint Tail. Jako nowoczesny Robin Hood, spieszy z pomocą tym, którym prawo pomóc nie może. Wspierana przez swą przyjaciółkę zakonnicę, pozyskującą dla niej informacje, każdego wieczoru okrada kolejnych niegodziwców i zwraca skradzione przez nich dobra ich prawowitym właścicielom. Jej brawurowe akcje bardzo szybko ściągają nań uwagę młodego detektywa, który za wszelką cenę chce ją zaaresztować. Jego towarzystwo wcale nie uprzykrza jednak złodziejce życia, wręcz przeciwnie - oczarowana jego zawziętością zaczyna mu nawet wysyłać przed każdą ze swych kradzieży specjalne zawiadomienie.

Zacznijmy może od tego, że "Kaitou Saint Tail" nie jest jakimś wybitnie skomplikowanym tytułem. Fabuła bajki ma charakter epizodyczny. Praktycznie każdy z odcinków ma dokładnie taką samą strukturę. Krótki epizod ze szkolnego życia, przyjęcie sprawy od kolejnego "klienta", wysłanie powiadomienia, poznanie nowej sztuczki i w końcu popisowa akcja zakończona aresztowaniem tego prawdziwego złego i pościgiem. I tak w kółko, przez całą bajkę. Na dobrą sprawę dopiero ostatnie kilka odcinków jakoś konkretniej się ze sobą łączy i serwuje widzowi naprawdę fajną i emocjonującą gonitwę.

Nie oznacza to jednak, że "Saint Tail" jest produkcją słabą. Kolejne przygody uroczej złodziejki, mimo swej prostoty, potrafią naprawdę oczarować i chłonie się je bardzo szybko, nawet w ilościach hurtowych. Spora w tym zasługa nie tylko efektownych i pomysłowych sposobów, na jakie Meimi wyprowadza w pole depczącego jej po piętach detektywa, ale również naprawdę zabawnego, niewymuszonego humoru. Żarty i gagi serwowane w "Saint Tail" faktycznie potrafią rozbawić, nie popadając przy tym w przesadną wtórność, która jest zmorą wielu skośnych serii komediowych. No i nie zapominajmy o barwnej menażerii sympatycznych postaci. To właśnie interakcje między nimi są tym, co sprawia że prawie w ogóle nie zwraca się uwagi na schematyczność opowiadanej historii. Zachwyca zwłaszcza główna parka bohaterów. Meimi to bohaterka niezwykle urocza i bardzo naturalna. Nie jest jedynie chodzącym zlepkiem popularnych klisz, a zachowuje się dokładnie tak, jak dojrzewająca dziewczynka w jej wieku powinna.  Strasznie spodobało mi się też to, jak rozwiązano kwestię jej cudownych umejętności. Meimi, jako córka byłej złodziejki oraz sztukmistrza pasjonaty, w bardzo kreatywny sposób łączy umiejętności odziedziczone po obojgu rodziców. Spryt i sprawność fizyczna po mamusi bardzo idą w parze z naturalnym talentem do sztuk magicznych po tatusiu.

Rywal, a zarazem ukochany Meimi zaś - detektyw Daiki Asuka - to chłopak niezwykle bystry i odważny, acz troszeczkę jeszcze niekumaty, jeśli idzie o relacje damsko-męskie. No i zastanawiające jest, że mimo całej swej bystrości, jakimś cudem nie jest w stanie zauważyć, że Saint Tail i Meimi to ta sama osoba. Nawet mimo tego, że złodziejka nie nosi żadnej maski ani nie stosuje żadnego specjalnego oprzyrządowania, mającego zmienić barwę głosu. Jak to się mówi - "It's magic, ain't gotta explain shit". No ale nie bądźmy dla niego zbyt surowi - nie od dziś wiadomo przecież, że faceci i  kobity pochodzą z całkiem innych planet. A i człowiek zakochany, jak dobrze wiemy, często miewa problemy z łączeniem faktów i trzeźwym myśleniem.

Obserwowanie, jak stopniowo i naturalnie rozwija się związek tej parki sprawia naprawdę wiele przyjemności. Z początku bardzo się ze sobą żrą, z biegiem czasu jednak zbliżają się do siebie coraz bardziej i bardziej, a gdy ich relacja osiąga w końcu punkt kulminacyjny, widz autentycznie czuje się usatysfakcjonowany. Śmiem zaryzykować nawet stwierdzenie, że romans pokazany w "Saint Tail" jest bardziej przekonujący i sensowny, niż w wielu "dojrzałych" romansidłach dla nastolatków.

Całkiem nieźle wypadają również bohaterowie poboczni, choć nie są już tak dobrze skonstruowani jak główna para. Najciekawiej prezentują się zdecydowanie Seira - przyjaciółka Meimi, przyjmująca zlecenia od "strapionych owieczek", nawiedzających szkolną kaplicę; Rina - śliczna,pewna siebie chłopczyca i rywalka Meimi; a także Sawatari - zakochany w Meimi bez pamięci dziennikarz ze szkolnej gazetki, stale w pogoni za kolejnym gorącym tematem na artykuł.
Rozczarowują jednak "Ci źli". Nie ma co ukrywać, mamy tutaj do czynienia z tytułem kierowanym przede wszystkim do widzów najmłodszych, zatem granice między dobrem a złem musiały być bardzo wyraźnie zarysowane. Większość niemiluchów zatem, którym Meimi odbiera nieuczciwie pozyskane dobra, to postacie tak złe, że "źlejsze" być nie mogły. Rzadko zdarza się epizod, w którym bohaterka ma do czynienia z kimś, kto zawinił przez przypadek lub po prostu ludzką głupotę.

Oprawa wizualna jest dość solidna. Na dużą pochwałę zasługuje zwłaszcza bardzo ładna i płynna animacja, która w dodatku zalicza spory skok jakościowy w górę w drugiej połowie serialu. Bardzo miłym zaskoczeniem było dla mnie także to, że sceny transformacji, nie dość że efekciarskie, to jeszcze nie zawsze wyglądają tak samo. Meimi podczas przemian bardzo często nosi inne ubranka, o czym animatorzy nie zapominają. Mało tego! Okazjonalnie trafi się nawet specjalna, zanimowana kompletnie od podstaw alternatywna scena przemiany. Fenomenalna jest także świetna kolorystyka serialu, zwłaszcza podczas scen nocnych, co świetnie buduje klimat. Całkiem nieźle wypadają także tła, w szczególności miasto po zmroku. Jedynie tła szkolne trochę rozczarowują - są raczej bardzo proste i przypominają dziecinne obrazki machnięte akwarelami. Trochę do życzenia pozostawiają też projekty postaci. Mamy tutaj do czynienia w większości z typowymi dla bajek dla małych dziewczynek przesłodzonymi ludzikami z olbrzymimi, błyszczącymi oczkami, zajmującymi większą część twarzy. Bohaterów narysowanych w ciekawszy sposób zbyt wielu niestety nie ma. Spośród wszystkich występujących w serialu postaci najładniejsza była moim zdaniem mama Meimi. Jej bujne, długie rude włosy i zgrabna, bardzo naturalna figura czynią z niej kobietę niezwykle atrakcyjną. Co nie powinno być jakimś zaskoczeniem - wszyscy przecież wiemy, że mamy w chińskich bajkach zawsze są piękne i młode. Czasami nawet do tego stopnia, że wyglądają młodziej od swoich dzieci...

Bardzo przypadła mi do gustu muzyka. Klimatyczna i bardzo przyjemna dla ucha, świetnie ubarwia rozgrywające się na ekranie wydarzenia. Ciężko się temu jednak dziwić, skoro skomponował ją tak utalentowany gość jak Hayato Matsuo. Stworzył on wiele fantastycznych kawałków na potrzeby takich tytułów jak m.in "Ougon Yuusha Goldran", "Magic Knight Rayearth", "Cyborg 009: The Cyborg Soldier", czy też "JoJo's Bizzare Adventure" (2012). W "Saint Tail" strasznie spodobał mi się zwłaszcza kawałek który w drugiej połowie serialu rozbrzmiewał podczas sztuk magicznych w wykonaniu Meimi. Fantastyczna, rytmiczna piosenka, natychmiastowo wwierciła mi się w pamięć i bardzo często przyłapuję się na podśpiewywaniu jej pod nosem. Ogółem mam jednak do oprawy muzycznej drobne zastrzeżenie - w drugiej połowie serii twórcy momentami zbyt losowo rzucają dżinglami. Czasem na ekranie nie dzieje się absolutnie nic, a tu nagle bez konkretnego celu rozbrzmiewa króciutka melodyjka. Nie jest to coś okropnie rażącego, ale jednak może sprawić, że widz w zapytaniu uniesie brew.
Bardzo przyjemne są także openingi i endingi - rytmiczne i melodyjne j-popowe kawałki, bardzo dobrze pasujące do uroczego klimatu bajki. Choć animacja tego drugiego jest dość rozczarowująca. Średnio komponuje się z piosenką i wygląda trochę tak, jakby animatorzy zlepili ze sobą po prostu kilka mniej lub bardziej losowych klipów.
Tradycyjnie musimy jeszcze zwrócić uwagę na grę aktorską. Ta jest naprawdę cholernie dobra. No ale nie jest to wielką niespodzianką, gdy spojrzymy na obsadę serialu - Sakurai Tomo (Mylene F. Jenius z "Macross 7", Marine z "Akazukin Chacha") Inoue Kikuko (Valkyrie z "Valkyrie no Densetsu", Belldandy z "Ah My Goddess!"), Shiratori Yuri (Cherry z "Saber Marionette J", Karin z "Super Świnki") czy też Morikawa Toshiyuki (Griffith z "Berserka", Dante z "Devil May Cry"). Nie ma zatem absolutnej mowy o fuszerce - mamy tu tylko ludzi znających się dobrze na swoim fachu i potrafiących wydobyć maksimum charakteru ze swoich postaci.

"Kaitou Saint Tail" to pełna ciepła, przesympatyczna kreskówka, nie tylko dla najmłodszych. Oczarowuje niezwykle urokliwą historyjką, łatwymi do polubienia bohaterami, solidną animacją oraz świetną muzyką. No i nie zapominajmy o bardzo ciekawym podejściu do tematyki mahou shoujo, co sprawiło iż tytuł ten stał się inspiracją dla kilku serii późniejszych. Zdecydowanie polecam, nie tylko fanom czarodziejek.

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 1995
Pełny Tytuł: „Kaitou Saint Tail” ("Phantom Thief Saint Tail")
 Reżyseria: Nabeshima Osamu
Scenariusz: Okawa Toshimichi, Sakurai Masaaki, Yonemura Shouji
Muzyka: Matsuo Hayato
Gatunek: Akcja, Romans, Komedia, Familijny, Magical Girls
Liczba Odcinków: 43
Studio: TMS Entertainment
Ocena Recenzenta: 7/10

Screeny:






czwartek, 18 sierpnia 2016

Gen "Urobutcher" robi nowego Godzillę.



Wczoraj Gen Urobuchi ("Meduka Meguka", "Gargantia", "Saya no Uta") wspomniał na swoim twittku, że ogłoszony zostanie dziś nowy projekt w którym będzie maczał swoje palce. I wiecie co ogłosił? Nie, nie kolejną "Medukę". Nie nowe "Fate". Nie jest to też animowana wersja jego ostatniej kukiełkowej serii ("Thunderbolt Fantasy") ani też słynnej VN-ki "Saya no Uta".
To Godzilla. Tak. GODZILLA. To już trzeci nowy film o Królu Potworów w ostatnim czasie.
Jako wieloletni fan tego monstrum powinienem się pewnie cieszyć... no ale się nie cieszę.
Przede wszystkim z dwóch powodów:
Primo - Urobutcher jest ostro przehajpowany. Spośród wszystkich jego tytułów naprawdę warte swojej reputacji są chyba tylko "Saya no Uta" i "Fate/Zero". Wszystko inne, przy czym pan ten działał to albo tytuły okropnie słabe, jadące głównie na shock value, albo przeciętne. Ewentualnie solidne, ale ostro rozdmuchane (Meduka).
Secundo - film będzie w CGI. Film o Godzilli. W CGI. Może nie bolałoby mnie to jeszcze tak bardzo, gdyby nie to, że ostatni film Urobutchera zrobiony w CGI (Rakuen Tsuihou - całkiem zjadliwe, choć bez rewelacji) miał tak toporną animację, że postacie ruszały się jak pordzewiałe roboty. No i gdyby za animację odpowiadało tu świetne Orange (Majestic Prince, Fafner Exodus) a nie biedackie Polygon Pictures.

Reżyserować będą Kobun Shizuno i Hiroyuki Seshita. Z dorobku pierwszego pana znam m.in Conana, pierwszego Rebuilda i Elfen Lied (o dobry Boże...). U drugiego zaś jedynie Sidonia wygląda mi znajomo i zachęcająco. Scenariusz ma zaś pisać właśnie Uro.

Ja wiem, że może podchodzę do tego zbyt negatywnie, ale po kilku ostatnich tytułach Urobuchiego, z których żaden jakiś powalająco dobry nie był, jakoś ciężko mi się cieszyć. No, ale może zostanę pozytywnie zaskoczony...

Olso, stronę projektu znajdziecie o tutaj.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Recenzja Nowelki - "Fafner: Dead Agressor"

LN-ki zadomowiły się chyba u nas już na dobre. Aż dziw bierze, bo gdy kilka lat temu Kotori porwało się na wydanie "Sword Art Online", nikt nie spodziewał się, że te "Tajwańskie Harlekiny" zostaną tak ciepło przyjęte. Wszyscy śmiali się, że polskie mangozjeby nie będą chciały czytać niczego, co nie ma mnóstwa dymków i obrazków. A tymczasem, S(S)AO sprzedało się nie najgorzej i otworzyło furtkę innym pozycjom. Teraz na półkach w księgarniach możemy znaleźć już "Zerową Marię", "Tokijskiego Ghoula", "Log Horizon", " czy też "No Game, No Life".

Ja swoją przygodę z tym medium rozpocząłem jednak na długo przed tym, jak "Sztuka Miecza na Linie" pojawiła się w polskich sklepach. W dodatku nie od żadnego hiper znanego tytułu, a od niszowej, acz naprawdę solidnej pozycji.

Tow Ubukata - "Fafner: Dead Agressor"
Znając moją fiksację na punkcie Fafnera, mogliście się tego spodziewać *śmiech*. Tak, to właśnie ta książeczka była pierwszą skośną powieścią młodzieżową, którą kiedykolwiek kupiłem. Gdy parę lat temu zacząłem eksperymentować z Book Depository (świetna księgarnia, polecam gorąco!)  zamówiłem ją na próbę wraz z pierwszym tomikiem "Centaur no Nayami" (muszę w końcu zamówić ciąg dalszy!). Ksiunszki przyszły bardzo szybko, a ja natychmiast zabrałem się za czytanie.


Wyspa Tatsumiya to niewielki skrawek lądu, leżący w centrum małego archipelagu wysp Japońskich. Jej mieszkańcy wiodą spokojne, beztroskie życie, z dala od wszelkich problemów toczących współczesny świat.
Pewnego dnia grupka dzieci znajduje stare radio. Podekscytowane od razu próbują złapać za jego pomocą jakąś stację. W pewnym momencie, z białego szumu wyłania się niewyraźny, urywany głos - "Czy-jes-teś-tam?". A potem cisza... Zdziwione maluchy nie zdają sobie sprawy, że zdarzenie to na zawsze odmieni ich spokojne życie...

Mija siedem lat. Czternastoletni Makabe Kazuki mieszka wraz ze swym ojcem w niewielkim dwupiętrowym domku. Każdy dzień upływa chłopcu tak samo - rano je śniadanie z ojcem, idzie do szkoły gdzie spotyka się z przyjaciółmi, z którymi później spędza także popołudnia, wymyślając kolejne gry i zabawy, mające zabić nudę. Pewnego dnia jednak ta codzienna rutyna zostaje brutalnie przerwana. Z początkiem nowego roku szkolnego, z wyjazdu wraca na wyspę przyjaciel Kazukiego z dzieciństwa - Minashiro Soshi. W wyniku pewnego incydentu od kilku lat nie mieli ze sobą bliższego kontaktu. A na tym problemów nie koniec - niedługo potem na wyspę Tatsumiya napada rasa obcych, piękna niczym złote posągi - "Festum". Przed każdym ze swych ataków zadają pewne charakterystyczne pytanie. Pytanie, którego samo brzmienie mrozi Kazukiemu krew w żyłach - "Czy-jes-teś tam?". Soshi natychmiast każe Kazukiemu iść za sobą. Zabiera go w podziemia wyspy, gdzie znajduje się olbrzymi robot, przypominający czarnego smoka. "Fafner Mark Elf" - potężna broń, stworzona specjalnie na wypadek takiego ataku. I to właśnie Kazuki ma zasiąść za jej sterami. Chłopiec zdaje sobie w tym momencie sprawę, że jego spokojna codzienność nie wróci już nigdy...


"Fafner: Dead Agressor" to alternatywna wersja kilku pierwszych epizodów serii telewizyjnej pod tym samym tytułem. Napisana przez Ubukatę Tow, jednego ze scenarzystów oryginału, który od drugiej połowy pierwszego serialu przejął inicjatywę i zmienił tytuł przeciętny w prawdziwe arcydzieło i jedną z najlepszych serii w historii bajek z wielkimi robotami. Nie ma co się zatem dziwić, że książeczka bardzo sprawnie naprawia większość niedociągnięć pierwszych epizodów. Już od pierwszych stron wyraźnie widać, że historia nie jest na siłę kryptyczna, tak jak to miało momentami miejsce w oryginale. Wszystko zostaje czytelnikowi wyjaśnione stopniowo i sensownie, dzięki czemu opowieść bardzo wciąga i nie pozwala się oderwać aż do samego końca. Co więcej - pan Ubukata pokusił się o bardzo fajne rozbudowanie opowieści z serialu o smaczki, które do tej pory szczątkowo znane były tylko z nieprzetłumaczonych materiałów dodatkowych. Dowiadujemy się szczegółowo, m.in tego, w jaki sposób doszło do pierwszego kontaktu z Festum, w wyniku którego trafiły one na ziemię i odnalazły wyspę Tatsumiya; czy też dlaczego tylko dzieci do pewnego roku życia są w stanie pilotować Fafnery. Wszystko to czyta się naprawdę bardzo fajnie, tym bardziej że styl pisania pana Ubukaty jest niezwykle przyjemny w odbiorze. Najbardziej podobały mi się zdecydowanie opisy tego, jak dzieciaki wymyślają coraz to nowe, kreatywne sposoby na spędzanie wolnego czasu, na pozbawionej zbyt wielu atrakcji wyspie. 

O wiele lepiej wypada też sprawa z bohaterami. Zwłaszcza Soshi jest dużo bardziej ludzką postacią, niż na początku serialu. Jego ksiunszkowa inkarnacja zachowuje się bardzo naturalnie - nadal jest zdystansowany, owszem, jednak nie sprawia już wrażenia bezuczuciowego robota. Dużo ciekawszą postacią jest także Kazuki. Z racji tego, że przejmuje on często rolę narratora, dane nam jest dużo lepiej poznać jego wewnętrzne przemyślenia i rozterki. Świetnie opisane są zwłaszcza jego relacje z innymi bohaterami, szczególnie te bardziej skomplikowane (nie, nie w ten sposób, fujoshi sio!) z Soshim. Ogromnie podobał mi się zwłaszcza fragment, w którym Kazuki wyrzuca z siebie w końcu tłumione przez tak długi czas emocje i wylewa wszystkie te nagromadzone przez lata łzy.

Największą i zdecydowanie najbardziej wartą wspomnienia zmianą względem serii TV jest jednak to, jak pokazano postacie Koyo oraz Shoko. Dwójka ta w serialu została nam przedstawiona bardzo po łebkach, przez co ciężko było jakoś bardziej przejąć się ich losem. No, Koyo może jeszcze, bo dostał potem w tej lepszej połowie fantastyczny odcinek, ale Shoko nie miała absolutnie nic, co czyniłoby z niej postać godną uwagi. Książkowa Shoko jednak to bohaterka bardzo naturalna i sympatyczna. W sposób bardzo szczegółowy pokazane zostaje, że w jej delikatnym, chorowitym ciele siedzą bardzo silne serce i determinacja. O wiele naturalniej pokazane zostaje też uczucie, które żywi do Kazukiego, zwłaszcza we fragmencie, w którym wspólnie odbywają trening pilotażu Fafnerów.

W przypadku Koyo zaś o wiele lepiej zostaje nam przybliżona, niezbyt kolorowa, sytuacja w jego rodzinie. Rodzice chłopaka bowiem prawie wcale go nie kochają i bardzo rzadko okazują mu uczucia. Traktują go raczej jako potencjalną szansę na zyskanie sławy, kiedy już zostanie pilotem Fafnera. Kiedy pewnego razu Koyo dostaje od nich po raz pierwszy jakiś prezent na urodziny - nową koszulkę - to nosi ją z dumą niemal nieustannie, nawet kiedy się pobrudzi czy poniszczy. O wiele bardziej jest dzięki temu wszystkiemu widoczny problem, z którym się boryka. Chłopak bardzo chce zyskać respekt rodziców, być przez kogoś kochanym, jednak publicznie nie mówi o tym nikomu. Boi się, ukrywa za sztucznym uśmiechem. O wiele bardziej jest tu zrozumiała jego niezdrowa zazdrość względem Kazukiego, który nie tylko dostał od losu szansę na pilotowanie Fafnera, ale w którym też zakochana jest śliczna Shoko, której miłości Koyo tak bardzo pragnie.

Ilustracji jest całkiem sporo. Na każdy rozdział przypada przynajmniej jedna, dwie. Ciężko jednak się nimi zachwycać, biorąc pod uwagę, że rysował je Hisashi Hirai, odpowiedzialny również za projekty postaci z pierwowzoru. Choć nie w sposób odmówić mu talentu, jeśli idzie o wyrażanie emocji bohaterów za pomocą ich mimiki (co widoczne jest zwłaszcza w Scryed, Majestic Prince oraz Fafner Exodus), to jednak ogółem jego ludzie nie wyglądają zbyt atrakcyjnie. Cierpią również na syndrom identycznej twarzy - ba! Hirai jest chyba najbardziej wyśmiewanym ze względu na to artystą w sieci. Nietrudno natknąć się na obrazek przedstawiający bohaterów "Gundam SEED" (jeden z popularniejszych tytułów, przy których pracował Hirai), gdzie wszystkie ludziki to dokładnie ta sama postać, tylko ze zmienionym uczesaniem. I choć ostatnimi czasy Hirai bardzo się poprawił i już aż tak nie "Sejmfejsuje" (czego przykładem może być wspomniany Exodus czy MJP) to jednak nadal brak jego projektom większej różnorodności.


Jeśli idzie o jakość wydania i tłumaczenia - moim zdaniem jest bardzo dobrze, a na pewno lepiej, niż w przypadku większości LN wydanych w Polszy. Okładka jest kolorowa i atrakcyjna (jeśli można tak powiedzieć o postaciach Hiraia) oraz wykonana z dużo lepszej jakości sztywnego papieru. Książeczka drukowana jest na nieco mniejszym formacie i jest też o wiele bardziej sztywna i zwarta, niż nasze wydania. Obwoluty co prawda ni ma, ale prawdę powiedziawszy nigdy nie byłem ich fanem. Wyglądają może i ładnie, ale są stanowczo za łatwo podatne na uszkodzenia, przez co trzeba się z książką obchodzić delikatniej niż z jajkiem. Wkurza to zwłaszcza podczas podróży, kiedy nie idzie normalnie wrzucić książeczki do torby, bo istnieje duże prawdopodobieństwo że po ponownym jej wyjęciu spotka nas poharatana obwoluta. 


Tłumaczenie jest bardzo łatwe w odbiorze, solidne i bez żadnych błędów ortograficznych, językowych, czy też innych baboli, które bardzo często pojawiają się u nas (mowa szczególnie o was, Waneko...). Jest to bardzo istotne, ponieważ w Fafnerze pojawia się nie tylko bardzo dużo przemyśleń bohaterów, ale także trochę żargonu technologicznego. Przełożenie tego w sposób zrozumiały dla czytelnika mogło być problemem, ale na szczęście tłumacze bardzo dobrze sobie z tym poradzili.


"Fafner" jest bardzo przyjemną lekturą, zwłaszcza dla fanów animowanego pierwowzoru. Nie tylko naprawia niedociągnięcia pierwszych epizodów i rozjaśnia kilka niedopowiedzeń, ale również poszerza świat przedstawiony o sporo bardzo fajnych smaczków. O wiele lepiej przedstawia także odbiorcy bohaterów tej ciekawej historii, w szczególności tych, którzy przez oryginał zostali potraktowani po macoszemu. Zdecydowanie polecam, tym bardziej, że książeczka jest niedroga. Na Bookdepie chodzi za mniej więcej 30 złociszy.

Pełny Tytuł: "Fafner: Dead Agressor"
Tytuł Oryginalny: "Soukyuu no Fafner: Dead Agressor
Tekst: Tow Ubukata
Rysunki: Hisashi Hirai
Gatunek: Real Robot, Dramat, Akcja, Science-Fiction
Liczba Stron: 291
Data Wydania: Lipiec 2008
Oryginalna data wydania: 01.10.2005
ISBN: 978-1-56970-820-0
Tłumaczenie: Translation by Design
Wydawnictwo: Digital Manga Publishing
Oryginalne Wydawnictwo: Dengeki

Ocena Recenzenta: 8/10

niedziela, 14 sierpnia 2016

"Dream Hunter Rem" dostaje nową Drama CD



Fantastyczna wiadomość dla fanów najlepszej czarodziejki (czyli głównie dla mnie, ayy). Na oficjalnym twitterze serii podano wczoraj informację, że rozpoczęły się nagrania nowej Drama CD. Twórcy chcą w ten sposób uczcić okrągłe 30 lat bajki (no tak się z deczko spóźnili, biorąc pod uwagę że stuknęło toto w grudniu ubiegłego roku).
Wolałbym chociaż jeden nowy epizod OVA, no ale jak się nie ma, co się lubi...

Profil artysty

Więcej o Rem ogółem możecie przeczytać o tutaj

sobota, 13 sierpnia 2016

Nowe stare anime zapowiedziane przez Discotek

Jeśli interesujecie się chińskimi bajkami trochę poważniej i buszujecie w sieci, a nie tylko oglądacie kolejne sezonowce, to zapewne mieliście okazję usłyszeć o amerykańskim wydawnictwie Discotek. Zajmuje się ono przede wszystkim licencjonowaniem kultowych anime i wydawaniem ich na Blu-Ray oraz DVD. Dostaliśmy oficjalnie dzięki nim takie serie jak choćby: "Orguss", "Mazinger Z" (nareszcie z sensownymi napisami!!), "Gaiking", czy też "Magic Knight Rayearth" (jeszcze nie wydane, z powodu licznych obsuw wywołanych problemami z robotą papierkową).
Na trwającym obecnie Otakonie odbył się chwilę temu ich panel. I jak to mają w zwyczaju, ogłosili na nim kilka nowych tytułów, które planują zlicencjonować:

1. "Space Pirate Captain Harlock - Arcadia of My Youth"



Kultowy film o najsłynniejszym kosmicznym piracie, będący alternatywną wersji dla serii telewizyjnej. Na chwilę obecną wiemy, że będzie pochodził z tego samego mastera co wersja japońska, zawierał będzie dwie ścieżki dźwiękowe oraz bonusowe japońskie trailery. W planach są również inne smaczki.

2. "Urusei Yatsura: Beautiful Dreamer"



Najlepsza chyba kinówka z fantastycznej serii romantyczno-komediowej od Rumiko Takahashi. Zawierać będzie dwie wersje dźwiękowe (w dodatku z oryginalnych źródeł!!) oraz dodatkowe smaczki, których póki co jeszcze nie ujawniono.

3. "Street Fighter II: The Animated Movie" 


Na podstawie popularnej (acz ostro przehajpowanej) serii bijatyk od CAPCOM. Fabularnie film był bardzo meh, ale wizualnie był przecudowny, co z pewnością zostanie jeszcze bardziej uwydatnione na blurejach. Całkiem nowy encoding, zapewniający tę wspaniałą "ziarnistość" starych bajek, całkiem nowe tłumaczenie, wykonane przez translatora pracującego m.in przy takich fajterowych hitach jak "BlazBlue", czy też "Skullgirls" oraz dwie ścieżki napisów. Co ciekawe - Discotek dokopało się do masakrycznie obskurnego, niewykorzystanego angielskiego tłumaczenia, w którym nazwy technik bohaterów były przełożone dosłownie. Lol content gwarantowany!

3. "Lupin the 3rd Part 2"


Druga seria telewizyjna opowiadająca o przygodach słynnego złodzieja i jego towarzyszy. Przez fanów nazywana "Red Jacket", od koloru marynarki Lupina. Wszystkie 155 epizodów zostanie wydanych na czterech DVD (każde po 40 epizodów). Discotek planuje przede wszystkim przełożyć te epizody, których nie wydały Pioneer i Geneon. Wszystkie odcinki, które zostały zdubbingowane, będą miały dostępne obie wersje językowe. Z dodatkowych smaczków będą "czyste" openingi i endingi, reklamy z bloku "Adult Swim" oraz inne, które mają dopiero zostać zapowiedziane. Wydanie ujrzy światło dzienne w przyszłym roku.

4. "Lupin the 3rd: Operation Return the Treasure"


Jedna z kinówek zaliczających się do serii "Red Jacket". Nie wiadomo narazie nic poza tym, że będzie w przyszłym roku.

5. "Charge Man Ken!!"


JEZU CHRYSTE DISCOTEK CO WY WYPRAWIACIE! THE ABSOLUTE MADMEN! Jeśli nie rozumiecie, czemu reaguję w ten sposób, już tłumaczę - "Charge Man Ken", to obok legendarnego "Ginguisera" najbardziej niesławna animacja z Kraju Kwitnącej Wiśni, przez wielu nazywana najgorszym (a jednocześnie najlepszym!!) anime, jakie kiedykolwiek stworzono. Serial w trakcie swej premierowej emisji nie zdobył zbyt wielkiej popularności. Jednak gdy po parudziesięciu latach ludzie zaczęli odkopywać poszczególne odcinki i oglądać je wspólnie na Nico Nico (a potem wyśmiewać je na 2chanie) seria została otoczona olbrzymim kultem i doczekała się nawet olbrzymiej ilości zabawek i gadżetów. 
Co czyni Kena tak memicznym, spytacie? Przede wszystkim to, że każdy z epizodów to od 30 minut do nawet godziny fabuły, upchnięte w 5 minutowe shorty. Efekt jest łatwy do przewidzenia. Postacie zachowują się jak skończeni kretyni, ich działania nie mają absolutnie żadnego sensu a poszczególne zdarzenia w ogóle z siebie nie wynikają. Jakby tego było mało, Ken bardzo często dopuszcza się bardzo nieheroicznych, jak na bohatera, czynów - w jednym z epizodów na przykład morduje jednego z naukowców, bezceremonialnie wyrzucając go z kokpitu swego pojazdu, ponieważ okazuje się iż ma on bombę w mózgu.  No i nie zapominajmy też o okropnie oszczędnej i koślawej animacji a także muzyce i efektach dźwiękowych, których praktycznie nie ma, chyba że akurat dźwiękowiec się obudził i przypomniał sobie, że wypadałoby tu jakiś łoskot wstawić.
Ludzie na /m/ już dostają, kolokwialnie mówiąc, "pierdolca". Tak samo jak wtedy, gdy Luurah ogłosił, że subuje Ginguisera.

6. "Fatal Fury: The Movie"


Kolejne animu na podstawie gry wideo. Fabularnie też takie se, ale ma mnóstwo przepysznej sakugi, czemu ciężko się dziwić, bo robił przy nim sam Masami Oobari. Póki co nie wiadomo raczej nic, poza tym, że będzie to pierwszy raz, gdy film ten ukaże się na Blu-ray.


Ostatni slajd poświęcony był kolejnej obsuwie w wydaniu MKR, więc sobie go darujemy. Co mogę ogółem rzec - Based Discotek po raz kolejny pokazuje klasę i sprawia, że płaczę rzewnymi łzami, że w Polsce nikt nam takich animcowych pieniążków nigdy nie wyda...

Zdjęcia z panelu wykonał Minovsky Article. Jego twitka znajdziecie ło tutaj

środa, 10 sierpnia 2016

"King of Braves GaoGaiGar FINAL" zostaje wydane na Blu-Ray!



Stwierdziłem, że zacznę tu też wrzucać njusy związane ze staroszkolnymi rzeczami. Bo czemu nie? Trzeba dziennikarski skill szlifować, o!

Kultowa seria OVA - "King of Braves GaoGaiGar FINAL" - doczeka się wydania na Blu-ray. Wydana zostanie w specjalnym, pięknie ilustrowanym boxie. W skład zestawu wchodzić będą obie wersje serialu, czyli oryginalne "FINAL" oraz "Grand Glorious Gathering". Na płytach, oprócz wszystkich epizodów, znajdą się także liczne dodatkowe bonusy, takie jak choćby "czyste" opening oraz ending, reklamy i spoty telewizyjne, czy też trwający ponad godzinę wywiad z twórcami i obsadą serii.


Wydanie trafi do sklepów 21.12.2016

Wideło reklamowe poniżej:


Nie wiem jak wy, ale ja już zacieram rączki na powrót Króla Walecznych w jakości HD~

wtorek, 9 sierpnia 2016

Jeszcze jedna przygoda dzielnych muszkieterów - "Anime Sanjuushi: Aramis no Bouken" (1989)

Niby prowadzę blogaska przede wszystkim o starociach, a ostatnie dwa bajkowe teksty poświęcone były tytułom współczesnym. Wracamy więc z powrotem do przeszłości i wyciągamy kolejny tytuł, o którym mało kto słyszał. Zwłaszcza w Polszy. Jakiś czas temu pisałem tu o bardzo fajnej bajce o muszkieterach, na którą natknąłem się przez całkowity przypadek, a która oczarowała mnie niezwykle. Dziś przyjrzymy się trochę bliżej filmowi kinowemu, domykającemu nierozwiązane w niej wątki.Tradycyjnie pisząc o kontynuacjach przestrzegam przed ewentualnymi spoilerami i innymi pierdołami.

Akcja filmu rozgrywa się rok po wydarzeniach opowiedzianych w serii telewizyjnej. Odkąd nasi dzielni muszkieterowie udaremnili plany Żelaznej Maski i ocalili króla Ludwika, we Francji panuje względny spokój. Pewnego wieczoru staje się jednak rzecz straszna! D'Artagnan zostaje wrobiony w morderstwo! By oczyścić go z zarzutów, Aramis rozpoczyna własne śledztwo. Okazuje się, że cała sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać...

"Aramis no Bouken", jak sam tytuł wskazuje, koncentruje się głównie na postaci kobiecego muszkietera. I bardzo fajnie, bo Aramis należy do tych świetnych, silnych kobiet, których strasznie mi brakuje w wielu dzisiejszych tytułach. Obraz jeszcze bardziej przybliża widzowi jej przeszłość oraz pokazuje, w jak ścisły sposób łączy się ona z misją, jaką bohaterka ma w filmie do wykonania. Nie jest to jednak jedyny poruszany tutaj wątek. Oprócz tego dane nam będzie zobaczyć również zakończenie kilku innych, nierozwiązanych w serialu spraw. Prawdę powiedziawszy jednak, przedstawiono je dość przeciętnie. O ile bowiem przygoda Aramis jest całkiem ciekawa i potrafi trzymać w napięciu, tak już na przykład domknięcie wątku z zaginioną matką Jeana pozostawia bardzo wiele do życzenia. Upchnięte zostało na samym końcu filmu i sprawia wrażenie mocno naciąganego. Zupełnie tak, jakby twórcy całkiem o nim zapomnieli i dopiero po napisaniu scenariusza przypomnieli sobie, że wypadałoby je gdzieś w filmie umieścić. Trochę rozczarowujące jest także finałowe starcie z Milady, tym bardziej w porównaniu z satysfakcjonującą "ostateczną" rozgrywką z serii telewizyjnej.
Choć Aramis zdecydowanie gra tu pierwsze skrzypce, to nie oznacza to, że pozostali bohaterowie zostali całkowicie zapomniani. Athos, Porthos a także D'Artagnan również mają tutaj swoje role do odegrania, choć nie aż tak istotne, jak w serialu.

Pod względem technicznym film prezentuje się bardzo ładnie. Projekty postaci nabrały więcej szczegółów względem serii telewizyjnej oraz widać na nich zdecydowanie więcej cieniowania. Nie rozczarowują również tła. Utrzymane w klimatycznej kolorystyce ulice Paryża nadal pełne są przykuwających oko detali, podobnie jak i pełne przepychu pałace, czy też zapierające dech w piersiach rozległe polany i górskie łańcuchy. Świetna jest także sama animacja - bardzo płynna i pozbawiona większych chrupnięć, czy też spadków jakości. Dodatkowo okraszona również świetną pracą kamery. Zwłaszcza pojedynki i inne sceny akcji wypadają bardzo dobrze - efektowne, pełne ciekawych ujęć i z nie najgorszą choreografią.
Muzyka także dalej na wysokim poziomie. Kouhei Tanaka nie odpuszcza i nadal serwuje nam świetne, rytmiczne kawałki, idealnie podkreślające rozgrywające się na ekranie wydarzenia. Bardzo ucieszyło mnie również wykorzystanie openingu znanego z serii telewizyjnej. Tym razem nawet w dłuższej wersji. "Yume Bouken" to świetna piosenka i szkoda by było, gdyby nie uatrakcyjniła kolejnej przygody dzielnych muszkieterów. 
Jakość gry aktorskiej również nie zaliczyła spadku. Aktorzy po raz kolejny dali z siebie wszystko i odgrywanych przez nich postaci słucha się z prawdziwą przyjemnością. 

Podsumowując - "Aramis no Bouken" to całkiem przyjemny film. Domyka większość nierozwiązanych spraw z serii telewizyjnej i pozwala jeszcze raz zobaczyć naszych ulubionych bohaterów w akcji. I choć niektóre z wątków dałoby się zdecydowanie lepiej przedstawić, to ogółem tragedii nie ma. Pod względem oprawy audiowizualnej produkcja wypada bardzo solidnie i nie mam doń praktycznie żadnych zastrzeżeń. Jeśli obejrzeliście już serię telewizyjną i ciągle mało wam przygód walecznych muszkieterów, to jak najbardziej warto się tytułem tym zainteresować.

Typ Anime - Film Kinowy
Rok produkcji - 1989
Pełny Tytuł: „Anime Sanjuushi - Aramis no Bouken” ("The Three Musketeers Anime - The Adventure of Aramis")
 Reżyseria: Yuyama Kunihiko
Scenariusz: Tanami Yasuo
Muzyka: Kouhei Tanaka
Gatunek: Akcja, Dramat, Komedia, Historyczny
Liczba Odcinków: 1
Studio: Studio Gallop
Ocena Recenzenta: 7/10

Screeny:








Niezwyczajna zwyczajność - Uchuu Patrol Luluco (2016)

Znacie studio Trigger? Pewnie że znacie! Od lat nazywani "Zbawcami Anime" ludzie pochodzący w dużej mierze z dawnego studia Gainax. Odpowiedzialni są za takie głośne tytuły jak m.in "Tengen Toppa Gurren Lagann" (jeszcze pod szyldem Gainaxu), "Little Witch Academia", czy też "Kill la Kill" (które osobiście uważam za przehajpowanego przeciętniaka, no ale to materiał na inny tekst). W swoim dorobku mają też kilka bardziej... hm, "oryginalnych" i niezwykle memicznych produkcji, w postaci głupawych komediowych shortów, z których najsłynniejszym jest chyba "Inferno Cop", a zaraz po nim zeszłoroczny "Ninja Slayer".
W zakończonym już jakiś czas temu wiosennym sezonie ekipa "Spustowców" wraz z Imaishim na czele dała nam kolejną króciutką głupawkę, w postaci "Uchuu Patrol Luluco". Ten składający się z trzynastu niespełna ośmio-minutowych odcinków shorcik oczarował mnie niezwykle i jest chyba moją ulubioną, obok wspomnianego "Inferno Copa", produkcją od tego studia. A dlaczego? 

Trzynastoletnia Luluco to urocza, acz nie wyróżniająca się niczym specjalnym dziewczynka. Nie ma jakichś większych wymagań i nie oczekuje od losu żadnych cudów. Ot, chce sobie po prostu wieść spokojne, zwyczajne życie. No, ale utrudnia jej to trochę fakt, że żyje w tak cudacznym miejscu jak Ogikubo - intergalaktyczne skupisko wszelkich kosmicznych dziwadeł, będące dodatkowo ziemską kolonią imigrancką. Luluco jednak się nie poddaje i za wszelką cenę stara się zachować swoją normalność.
Pewnego ranka, gdy nasza bohaterka jak co dzień je śniadanie ze swoim tatą, jej życie wywraca się do góry nogami. Tak, jeszcze bardziej! Podczas najważniejszego posiłku dnia, jej ojciec spożywa niebezpieczny medykament, który w ułamku sekundy zamraża go na kość. A jakby tego było mało, spanikowana Luluco przez przypadek go przewraca, powodując że rozsypuje się w drobny mak. Przerażona dziewczynka natychmiast ładuje to co z ojca zostało na wózek i pędzi do jego miejsca pracy - biura Kosmicznego Patrolu - licząc na to, że znajdzie tam pomoc. Tam jednak zostaje aresztowana! A zaraz potem zwolniona... I ZNOWU ARESZTOWANA! I znowu zwolniona... aż w końcu przełożony jej ojca postanawia wcielić ją w zastępy Kosmicznego Patrolu, aby odpracowała koszta rozmrożenia i sklejania tatusia. Od tego momentu całe spokojne życie naszej bohaterki zaczyna się sypać...

Jak z tego króciutkiego zarysu fabuły mogliście zapewne wywnioskować, mamy tu do czynienia z niezwykle absurdalną komedią. Czyli z tym, co Trigger robi najlepiej. Każdy kolejny epizod Luluco jest jeszcze bardziej szalony niż poprzedni i dostarcza widzowi kolejną porcję radosnej głupawki. W przeciwieństwie do takiego Inferno Copa jednak, w którym opowieść była kompletnie bez sensu i beztrosko olewała - wydawać by się mogło - kluczowe wątki, Luluco jest o wiele spójniejsza fabularnie. Nie jest to wciąż serial kładący duży nacisk na opowiadaną historię - ba, bohaterowie sami w pewnym momencie oznajmiają nam, że scenariusz jest niedokończony i pisany na bieżąco na kolanie. Da się jednak w nim dostrzec kilka ważniejszych wątków, rozwijanych przez cały czas trwania bajki. Najważniejszym i najbardziej widocznym z nich jest zdecydowanie dorastanie Luluco. W trakcie serii nasza mała bohaterka stopniowo dojrzewa - przeżywa swoją pierwszą miłość, nabiera pewności siebie, uczy się akceptować otaczającą ją, bardzo dziwaczną, rzeczywistość etc. Pokazane jest to, mimo całej absurdalności bajki, w sposób bardzo fajny i naturalny, bez zbędnych dłużyn czy też przesadnie filozoficznych dialogów, usianych truizmami. Wszystko to jest w dodatku urozmaicone fantastycznymi wizualiami, o których więcej za chwilę...
Żarty i gagi serwowane w Luluco są niesamowicie zabawne. Serial ani na chwilę nie odpuszcza i z każdym kolejnym epizodem robi się coraz śmieszniejszy. Oglądając bajkę grupowo z kumplami nieustannie zaśmiewaliśmy się z szalonych, przerysowanych reakcji bohaterów, totalnie popierniczonych dialogów, czy też szurniętych, efekciarskich scen akcji. No bo w której innej bajce możecie zobaczyć, jak bohaterka zmienia się w pistolet, który podczas wystrzeliwania pocisków donośnym głosem wywrzaskuje "FIGHT FOR JUSTICE!"? Albo jak po przeżyciu swojego pierwszego orgazmu widzi przed oczami narodziny całej nowej galaktyki? Jakby tego było mało, twórcy zrobili sobie jaja z formatu bajki i podzielili ją na kilka trzyodcinkowych "sezonów". A bohaterowie nieustannie przekraczają czwartą ścianę, mówiąc nam nawet pod koniec odcinka, że "ciąg dalszy nastąpi!"
Kolejną mocną stroną produkcji są świetni bohaterowie. Każda z postaci ma swoją własną, niezwykle barwną osobowość, co znajduje odzwierciedlenie w interakcjach i dialogach, jakie między nimi zachodzą. Absurdalne i zabawne, dostarczają mnóstwa rozrywki i sprawiają, że nie w sposób tej uroczej, durnowatej gromadki nie pokochać. Swoją drogą, w serialu gościnnie występują również bohaterowie innych produkcji Triggera, tak więc fani twórczości tego studia z pewnością będą szczęśliwi mogąc znów zobaczyć wiele znajomych twarzy. A warto wspomnieć, że nie są oni jedynymi nawiązaniami. W trakcie serii będzie nam dane zobaczyć wiele kultowych scen oraz dialogów zaczerpniętych z takich tytułów jak m.in "Gunbuster", "Diebuster", "Neon Genesis Evangelion",  czy też "Tengen Toppa Gurren Lagann". W momencie gdy zobaczyłem Luluco z impetem lądującą na statku kosmicznym, po czym krzyżującą ramiona jak Noriko i jej wielki Gunbuster, moja dusza starocioty radowała się niezmiernie, a na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

Wspominałem o fantastycznych wizualiach, prawda? Luluco to pod względem graficznym istny majstersztyk. Mnóstwo tutaj świetnie zanimowanych sekwencji, utrzymanych w typowym dla Imaishiego stylu, inspirowanym dynamicznymi animacjami Yoshinoriego Kanady. Możecie się zatem spodziewać szalonych, efekciarskich póz, genialnej mimiki postaci, zapierających dech w piersiach scen akcji ze świetną pracą kamery i płynnością ruchów, ferii barw, czy też licznych, momentami totalnie absurdalnych zbliżeń. Warto wspomnieć że są one bardzo kreatywnie wykorzystywane, celem podkreślenia ważnych scen, jak choćby wspomniany wyżej pierwszy orgazm Luluco. SYMBOLIZM! Świetne są też projekty wszelakich maszyn - zakręcone, intrygujące i pełne bardzo fajnych futurystycznych pierdół. Strasznie podobało mi się też to, jak rozwiązano kwestię projektów postaci. "Luluco" łączy wszystkie możliwe style rysunku, jakie można było na przestrzeni lat zaobserwować w bajkach do których swoją rękę przyłożył Imaishi. Mamy tutaj zatem "tekturowe" wycinanki jak z "Inferno Copa", urocze, mocno kreskówkowe postacie jak te z "Little Witch Academia", czy też kolorowe dziwadła podobne do tych z "Dead Leaves". Podobnie ma się sprawa z tłami, tym bardziej że bohaterowie mają nawet okazję odwiedzić "planety" z innych bajek.
Genialna jest także muzyka. Wszystko, począwszy od durnowatego, specjalnie śpiewanego na odwal się openingu (którego słowa w dodatku nieustannie się zmieniają!!), przez klimatyczne, świetnie podkreślające atmosferę scen BGM-ki, na ambientowym, bardzo miłym dla ucha endingu kończąc brzmi po prostu fenomenalnie. Wspomniany ending ma również fantastyczną stylistkę - na fotografiach prawdziwych ulic umieszczono przesłodkie wycinanki przedstawiające Luluco, która przemierza miasto w poszukiwaniu swojego ukochanego.
Na pochwałę zasługuje również gra aktorska. Każda z postaci brzmi bardzo naturalnie i przekonująco. Najlepiej moim zdaniem spisali się Ichimichi Mao wcielająca się w Luluco, Shintani Mayumi grająca Midori,  Inada Tetsu jako Chief Overjustice, czy też Enoki Junya jako Alpha Omega Nova. W roli głównego złego występuje tu również Nobuyuki Hiyama - jeden z moich ulubionych seiyuu.

"Uchuu Patrol Luluco" to świetna komedia i zdecydowanie moja ulubiona bajka tegorocznego sezonu wiosennego. Zrobiona z sercem, niezwykle zabawna i zachwycająca pod względem wizualnym, z pewnością dostarczy każdemu mnóstwa przyjemnej, nie wymagającej myślenia rozrywki. Z całego serca polecam, tym bardziej jeśli znane wam są inne tytuły Imaishiego i studia Trigger. Będziecie się wtedy jeszcze lepiej bawić, wyłapując subtelne nawiązania do innych tytułów ich autorstwa.

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 2016
Pełny Tytuł: „Uchuu Patrol Luluco” ("Space Patrol Luluco")
 Reżyseria: Hiroyuki Imaishi, Amemiya Akira
Scenariusz: Hiroyuki Imaishi
Muzyka: Suehiro Kenichiro, Teddyloid
Gatunek: Komedia, Akcja, Parodia, Romans, Science-Fiction
Liczba Odcinków: 13
Studio: Trigger
Ocena Recenzenta: 9/10

- Warto swoją drogą wspomnieć, że istnieje teoria jakoby Luluco była personifikacją studia Trigger. Ma mieć to potwierdzenie zwłaszcza na podstawie wydarzeń z kilku ostatnich epizodów. By nadmiernie nie spoilerować wspomnę tylko, że zachowanie Luluco pod koniec, jak i sam finał bardzo nawiązują do typowego dla Triggera podejścia "Styl ponad treścią".

Screeny:








środa, 3 sierpnia 2016

UNBOXING - Lipcowa Mega-Paka od Ranalcusa


Jeśli jesteście członkami OdA (a.k.a. "Mangozjeby to Podludzie") na fejsbuku, to pewnie mieliście już okazję zobaczyć, jak rozpakowuję gigantyczne paczuchy pełne staroszkolnych (acz nie tylko) wspaniałości, od mojego dobrego przyjaciela - Ranalcusa. Jakiś czas temu obiecałem mu też, że będę takie unboxingi wrzucał również tutaj, na swojego bloga. Paczkę dziś przedstawianą dostałem co prawda dwa tygodnie temu, ale ze względu na praktyki i spory nawał roboty w domu dopiero dziś znalazłem chwilkę, aby skrobnąć tego posta. Przejdźmy zatem do zdjęć i opisu zawartości:




1.Książki i prasa
-Doujinshi autorstwa E=mc2
*Fakes 2003 Summer
*NECO/33/MEGANE








Kolejne doujiny od jednego z moich ulubionych rysowników. Z tymi włącznie mam ich już w kolekcji 7. Multum ilustracji przedstawiających nie tylko bohaterki popularnych serii (m.in Neon Genesis Evangelion, FATE, Mahoromatic, Nurse Witch Komugi-chan), ale też multum oryginalnych postaci autorstwa tego rysownika

- Figure Pict - photomook zawierający zdjęcia figurek przedstawiających bohaterki różnych anime. Mobile Suit Gundam, Neon Genesis Evangelion, Agent Aika i dużo więcej. Zdjęć jednak za dużo (póki co) nie wstawię, bo zawartość jest chwilami ostro NSFW



- B-Club - Bandai Character Illustration Magazine - gruby magazyn pełen "newsów", artykułów na temat gier wideo/anime/książek, ilustracji, rysunków konceptowych etc. Najbardziej podobają mi się strony poświęcone GaoGaiGarowi. Zwłaszcza szkice konceptowe Goldymarga i Volfogga. Są też z Outlaw Star.
Wewnątrz znajduje się również kilka wkładek z krótkimi komiksami.
Co zabawne, jest też kilka stron poświęconych rzeczom nieskośnym - Sherlock Holmes i Disnejowski Herkules także jakimś cudem się tu znaleźli






















- White Dwarf od Games Workshop - magazyny poświęcone bitewniakom. Wskazówki dotyczące składania i malowania figurek, zarysy fabularne, gotowe strategie gry etc. Przyda się też do zwykłych plamo, bo zawiera instrukcje dotyczące m.in tego, jak wykonać weathering czy battle damage.





- Bandai Plastic Model Kit Manual - malutka książeczka, zawierająca kilka zdjęć i ilustracji przedstawiających modele z serii Victory Gundam.




- LBX Collection Miniature - drobniutki artbook, przedstawiający spersonifikowane roboty z serii LBX.






2. Figurki 
- Duke Fire z "Yuusha Keisatsu J-Decker" od Kabaya - Miniaturowy model, przedstawiający jednego z głównych "Brejwów" z drugiej najlepszej serii "Brave Series". Wygląda na bardzo prymitywny, no ale to typowe dla tzw. "Candy toy", czyli zabawek dorzucanych do słodyczy. A, tak - słodycze ciągle w zestawie,mimo że zabawka już swoje lata ma, ale nie jestem chyba na tyle "Brave" by je spożyć...
Model bardzo prymitywny i koszmarnie trudny do złożenia, ze względu na swe niewielkie rozmiary (zwłaszcza naniesienie naklejek może doprowadzić do szewskiej pasji), ale zaskakująco wiernie odwzorowano mechanizmy transformacji i kombinacji, znane z serialu. Dokładniejsza recenzja kiedyś tam pewnie będzie.


Wszystkie model kity z paczki. Pudełko Duke Fire'a to to w lewym górnym rogu, poniżej to Kururu Robo, a dwa po prawej to zestawy uzbrojenia z  "Tekketsu no Orphans"




- MS Option Set 1 i MS Option Set 2 z "Mobile Suit Gundam: Iron Blooded Orphans" - Dwa zestawy uzbrojenia, zawierające też dwie małe figurki Mobile Walkerów. Zdjęć złożonych ni ma, bo jeszcze się za nie nie zabrałem. Brakuje mi farbek, a wszystkie elementy odlane są w tylko jednym kolorze.
- Kururu Robo z "Keroro Gunsou" - Model robota pilotowanego przez jednego z sympatycznych żabich najeźdźców ze świetnej serii, która nigdy nie będzie miała kompletnych subów ;~;



-Prawdziwy Biały Kruk - Busou Shinki Yda High Maneuver Tryke - Miniaturowa robo-dziewczynka od Konami z uzbrojonym po zęby motorem. W końcu będzie miał kto przybijać brofisty mojemu Big O. Chyba największa niespodzianka z całej paczki.
Warto swoją drogą wspomnieć, że Busou Shinki były swoistymi prototypami dla figm. Rozmieszczenie stawów, czy też sposób wymiany elementów są praktycznie takie same. A i obie serie figurek rzeźbił ten sam gość - Asai APSY Masaki.
Figurka strasznie podoba się mojej rodzicielce *śmiech*. Zwłaszcza jej alternatywna twarz.

















Yda bardzo szybko zaprzyjaźniła się z Kururu

3. Karty 
- Entry Starter z LBX Battle Card Game - Nie mam pojęcia, z kim będę w to grał (trzeba ludzi w inne karcianki niż WS zacząć wkręcać) ale podobają mi się strasznie już same ilustracje



4. Gry wideo
- ONI na PS2 - klasyk w który nie miałem okazji nigdy zagrać, a zawsze chciałem




5. Płyty z muzyką
-Nayuta no Kiseki OST Mini Summer ver.
-Nayuta no Kiseki OST Mini Spring ver.
Nie słyszałem zbyt wiele o grze, więc za dużo na jej temat nie mogę powiedzieć. Same piosenki jednak bardzo spoko i mocno w stylu starych gier j-rpg. Co nie powinno zresztą dziwić, bo odpowiadają za nie ludzie, którzy skomponowali m.in OST z kultowego Ys - Falcom Sound Team jdk. Zawartość obu płyt to dokładnie te same piosenki. Różnią się tylko wersją wydania.
Przykładowy kawałek z płytek macie poniżej. Brzmi super, aż chyba po Nayutę sięgnę.



Strasznie podobają mi się projekty postaci. Są prześliczne. Zwłaszcza Creha po prawej.




6. Inne pierdoły 
-Zestaw mini-plakatów/ulotek koncertowych z "Macross Frontier" - Nie jestem co prawda wielkim fanem Frontiera (jeden ze słabszych Macrossów, prawdę mówiąc. Choć kinówki są całkiem spoko), ale te kolorowe świstki papieru bardzo mi się podobają. Sporo na nich naprawdę świetnych ilustracji.







I to by było w sumie na tyle. Nie wiem, kiedy następny tego typu post wskoczy na bloga, bo takie paczuchy-olbrzymy dostaję dość nieregularnie. Zapewniam jednak, że gdy tylko kolejna przyjdzie, to z pewnością tutaj się pojawi.
Jeśli chcecie, możecie zajrzeć na bloga Ranalcusa - "Vorpal Engineering". Bannerek odsyłający znajduje się po prawej stronie mojego blogaska, w dziale "Zaprzyjaźnione Strony". To ten z Gundamem.