niedziela, 10 stycznia 2016

Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! - "Anime Sanjuushi" (1987)

Dojrzałych i udających takowe anime na dziś już dość. Przejdźmy teraz do czegoś znacznie lżejszego i przyjemniejszego - kolorowej i wciągającej bajki dla dzieci. Ostatnim tytułem na dziś jest 52-odcinkowa seria na podstawie słynnej powieści Alexandre Dumasa - oto "Trzej Muszkieterowie" w wersji anime. 

Akcja anime rozgrywa się w roku 1625 we Francji, za panowania króla Ludwika XIII. Młodzieniec imieniem D'Artagnan wdaje się w bójkę z synem hrabiego, gdyż uważa, że słoń jest większym zwierzęciem, niż krowa należąca do bogacza. By udowodnić swoją rację, wyrusza do Paryża, w którym to podobno można olbrzymiego ssaka zobaczyć. Nasz bohater już na samym początku ładuje się w niezłe tarapaty - zostaje okradziony ze swych oszczędności, obraża młodą piękną damę, a jakby tego było mało, w wyniku nieporozumienia wdaje się w bójkę ze słynnymi trzema muszkieterami. Całą aferę udaje się jednak szybko odkręcić i po krótkiej potyczce z żołnierzami kardynała Richelieu, czwórka szermierzy zostaje bliskimi przyjaciółmi. Wspólna walka motywuje również D'Artagnana do zostania muszkieterem. Nie będzie to jednak takie proste - kapitan muszkieterów Treville nie chce bowiem wyrazić na to zgody, gdyż uważa młodzieńca za zbyt nieokrzesanego i naiwnego. D'Artagnan nie zamierza jednak się poddawać i szuka sposobu, by udowodnić że jest gotów pełnić tę zaszczytną funkcję. Okazja ku temu nadarzy się już wkrótce, kiedy to nasz bohater stanąć będzie musiał w obronie honoru królowej Anny, przeciwko której knują niecny kardynał Richelieu i jego poplecznicy.

Na animowanych "Trzech Muszkieterów" natknąłem się przez całkowity przypadek, przesłuchując na YouTube kompilacje piosenek ze starych anime. Świetny, wpadający w ucho opening bajki oraz sympatyczne projekty postaci bardzo przypadły mi do gustu, w związku z czym natychmiast rozpocząłem poszukiwania tytułu. Niestety, po przekopaniu sporej części internetów, udało mi się jedynie trafić na tłumaczenie francuskie oraz niekompletne rosyjskie suby. Zrezygnowany już miałem sobie odpuścić, kiedy nagle w proponowanych wideo na YT wyskoczył mi pierwszy epizod po angielsku. Jak się okazało, pewien Francuz zauważył, że wielu ludzi bardzo chciało tytuł ten obejrzeć i postanowił przełożyć go na angielski. Tłumaczenie wyszło mu co prawda nieco toporne, pełne gramatycznych błędów, jednak na tyle zrozumiałe, że bajkę spokojnie dało się obejrzeć. Uradowany zasiadłem więc do seansu. I bawiłem się naprawdę wyśmienicie, bowiem choć "Anime Sanjuushi" jest luźną adaptacją, kierowaną głównie do widzów młodszych, to popisać się może naprawdę fajną, ciekawą fabułą, pełną intryg i zaskakujących zwrotów akcji. Choć pierwsze kilka odcinków serii może się wydać nieco monotonne, to nie ma co się zrażać, bowiem bajka bardzo szybko nabiera tempa i nie pozwala się oderwać aż do samego końca. Zwłaszcza wątek z diamentami królowej Anny oraz Żelazną Maską cholernie mi się podobały i zaskoczyły pomysłowością. Ostatnią serią dla dzieci, która tak strasznie mnie wciągnęła, był chyba "Ryu Knight". Bardzo miłym zaskoczeniem było też dla mnie to, że serial jest całkiem poprawny historycznie. Poza kilkoma drobnymi odstępstwami i uproszczeniami, bajka świetnie ukazuje siedemnastowieczną Francję i jej relacje z sąsiednimi państwami. Nie jest to oczywiście seria tak mocno oparta na faktach jak "Róża Wersalu", jednak wciąż wypada całkiem dobrze.
Kolejną miłą niespodzianką były dla mnie świetnie napisane postacie. Już sam D'Artagnan jest niesamowicie naturalnym i sympatycznym bohaterem, błyskawicznie zaskarbiającym sobie sympatię widza. Swą odwagą oraz nieustępliwością z pewnością zaimponuje także dzieciakom i będzie je motywował do pracy nad sobą. Świetnie wypadają też wszelkie postacie kobiece. Fakt, że stare bajki dla dzieci mają nierzadko dużo lepiej napisane kobitki, aniżeli sporo dzisiejszych tytułów, nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Zarówno Aramis, Konstancja, czy też Milady to fantastyczne bohaterki. Nie są to użalające się nad sobą damulki w opresji, które w kółko trzeba ratować, albo też słodkie idiotki, będące jedynie tanim fanserwisem. Każda z nich odgrywa w serialu kluczową rolę i kiedy przyjdzie co do czego, to radzą sobie one nie gorzej, niż mężczyźni. A wiecie, że to jeszcze nie koniec pochwał dla postaci? Bardzo do gustu przypadli mi też antagoniści. Nie są to generyczni źli czyniący zło dla samego czynienia zła. W każdym z nich siedzi również dobro i kiedy wymaga tego sytuacja potrafią odłożyć swe animozje na bok i połączyć siły z D'Artagnanem, by wspólnie zapobiec zagrażającemu Francji niebezpieczeństwu. Bomba!

Pod względem oprawy audiowizualnej nie jest to może najpiękniejszy tytuł lat 80-tych, ale zdecydowanie daje radę. Projekty postaci są bardzo ładne i miłe dla oka, a przy tym odpowiednio zróżnicowane, dzięki czemu nie ma tutaj przypadku identycznych twarzy, który jest zmorą wielu dzisiejszych tytułów. Bardzo podobały mi się też kostiumy bohaterów, idealnie wpasowujące się w okres przedstawiony w bajce. Kapelusze z pióropuszami, pięknie zdobione suknie, mundury z charakterystyczną szatą z krzyżem - wszystko to tu znajdziecie. Podobnie wygląda sprawa z tłami - nie dość, że są szczegółowe i kolorowe, to jeszcze poprawne historycznie. Wprawne oko dopatrzy się tu nawet wielu słynnych historycznych budowli. Jeśli chodzi zaś o animacje, to wypada różnie. Na ogół nie wybija się ponad średnią, jednak ma kilka naprawdę fajnych momentów. Niestety, w drugiej połowie serii coraz częstsze są spadki jakości oraz oszczędności. 
Muzyka jest świetna. Już na samym początku wita nas rytmiczny, wpadający szybko w ucho opening, zapowiadający przyjemną bajkę pełną niezwykłych przygód. Równie dobrze prezentuje się także ending, zapraszający do ponownego spotkania w kolejnym odcinku. Obie piosenki wykonuje słynna Noriko Sakai, znana choćby ze świetnych piosenek z kultowego "Gunbustera". Sam soundtrack serii też jest świetny i klimatyczny, co nie powinno być niespodzianką, bowiem odpowiada zań niezwykle utalentowany kompozytor - Kouhei Tanaka. Prawdę mówiąc jednak, moim zdaniem przydałoby się w ścieżce dźwiękowej więcej utworów. Niektóre kawałki bowiem powtarzane są tak często, że nudzą się bardzo szybko i nie wywołują już takich emocji, jak za pierwszym razem. Co do gry aktorskiej - jest fantastyczna. Każdy z bohaterów brzmi naturalnie i przekonująco, a dialogów słucha się z prawdziwą przyjemnością, czemu nie ma co się dziwić. Obsada "Anime Sanjuushi" to bowiem takie sławy jak Akira Kamiya (Ryuzaki Kazuya z "Daimosa", Ryoma z "Getter Robo"), Hirano Fumi (Lum z "Urusei Yatsura"), czy też Hidaka Noriko (Kikyou z "Inuyashy", Noriko z "Gunbustera"). 

"Anime Sanjuushi" to jedna z najfajniejszych serii dla dzieci, jakie miałem okazję obejrzeć. Punktuje świetną muzyką, wciągającą, pełną intryg fabułą, sympatycznymi bohaterami oraz bardzo dobrą grą aktorską. Szkoda mi strasznie, że póki co bajkę można obejrzeć jedynie w wątpliwej jakości na YouTube. Mam nadzieję, że zainteresuje się nią kiedyś jakaś grupa fansuberska, przekładająca na zrozumiały dla ogółu język. Zdecydowanie polecam - świetny show dla całej rodziny.

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 1987
Pełny Tytuł: „Anime Sanjuushi” ("The Three Musketers Anime")
 Reżyseria: Yuyama Kunihiko
Scenariusz: Tanumi Yasao
Muzyka: Kouhei Tanaka
Gatunek: Komedia, Dramat, Romans, Historyczny
Liczba Odcinków: 52
Studio: Studio Gallop
Ocena Recenzenta: 7/10

Screeny:






Dziewczynka z krwistym latawcem - "A Kite" (1998) (+18)

Chyba każdy, kto interesuje się anime, miał w swoim życiu okazję choć raz usłyszeć zarzut, że ogląda "bajki dla dzieci". Mądrzejszy człowiek po prostu tego typu tekst oleje, obróci go w żart, tudzież podejmie dyskusję, w której na spokojnie i z dystansem spróbuje wyprowadzić rozmówcę z błędu, polecając mu może nawet przy okazji jakiś dobry, dojrzały tytuł. Typowy "łibu" jednak, których w chińskobajkowym fandomie jest niestety więcej niż tych człowieków ogarniętych, zacietrzewi się straszliwie i zacznie krzyczeć, że "anime to nie bajka!!!" i zaproponuje rozmówcy puszczenie dziecku przesyconych krwią i seksem śmieci pokroju "Elfen Lied", "Genocyber" czy też "Tokyo Ghoul". Z jakiegoś bowiem durnego powodu wielu ludziom wydaje się, że jeśli coś jest okropnie brutalne i epatuje erotyką, to z całą pewnością musi być dojrzałe. I dochodzi potem do takich przykrych sytuacji, gdy produkcje faktycznie mądre i przełomowe zostają zapomniane i wyparte przez syf pokroju opisywanego dziś "Kite". Jednej z najbardziej kultowych i jednocześnie najgłupszych serii okresu lat 90-tych.

Sawa to na pierwszy rzut oka typowa uczennica. Urocza, modnie ubrana, nosząca wszędzie ze sobą walizeczkę z przyborami. To jednak tylko pozory. Dziewczyna jest tak naprawdę profesjonalną zabójczynią, a w jej teczuszce, miast zeszytów i ołówków, znajduje się spluwa z eksplodującymi pociskami. Kontrolowana przez skorumpowanego gliniarza, Sawa bez skrupułów eliminuje każdego wyznaczonego przez niego zbrodniarza. Pewnego dnia poznaje jednak innego młodego skrytobójcę - Oburiego - z którym nawiązuje głębszą więź. Oboje zbliżają się do siebie coraz bardziej i w końcu postanawiają zerwać z krwawą przeszłością i zacząć nowe, spokojne życie. Bardzo szybko przekonają się jednak, że wyjść z przestępczego światka wcale nie jest tak łatwo. 

Sam pomysł na historię w "Kite" nie jest wcale głupi. Opowieść o skrytobójcach, którzy eliminują zbrodniarzy stojących ponad prawem, a potem chcą wyrwać się z okrutnej przestępczej rzeczywistości nie jest może jakaś oryginalna, ale dobrze poprowadzona mogła okazać się ciekawa i wciągająca. Problem w tym, że "Kite" opowiada ją tragicznie. W jednym momencie serwuje widzowi poważny i "och tak bardzo głęboki" dialog między bohaterami o tym, jak pięknie byłoby uwolnić się od tego krwawego biznesu, a zaraz potem raczy widza wulgarną i nic nie wnoszącą do fabuły sceną seksu. I nie jest to jednorazowy przypadek - tego typu sceny przyjdzie nam oglądać niemal nieustannie i każda kolejna jest jeszcze bardziej obrzydliwa i obrazoburcza, niż poprzednia. Gdyby skompilować wszystkie występujące w "Kite" sceny dupczenia, to otrzymalibyśmy grubo ponad 15 minut animowanej orgii, co stanowi około 1/4 całości OVA. Kolejnym problemem jest groteskowa, niesamowicie przerysowana brutalność, której rola ogranicza się tylko i wyłącznie do pełnienia funkcji taniego szokera. Wspomniałem o eksplodujących pociskach, prawda? Gdy znajdą się one w ciele ofiary, szybko wybuchają, zalewając cały ekran juchą i organami nieszczęśliwca. Brutalność typowo na pokaz. I zanim powiecie, że nieprawda, bo pociski wybuchają by trudniej było zidentyfikować broń i zabójcę - bzdura! Sawa jest jedyną osobą będącą w posiadaniu takiego cacka, zatem tego typu pociski prędzej ściągną uwagę na nią niż kogokolwiek innego. Tym bardziej, że już po pierwszej tego typu akcji, detektyw sądowy bez problemu identyfikuje stwierdzając, że ofiara zginęła od pocisku, który wybuchł w jej ciele. Dalej - show usiłuje być poważną, w miarę realistyczną historią o zemście, jednocześnie serwując widzowi wyrwane jakby ze "Zwariowanych Melodii" sekwencje. W jednej ze scen możemy przykładowo zobaczyć, jak Sawa wypada z bodyguardem z budynku, zabiera ze sobą neon, spada na auto, które ląduje na cysternie, która wpada do metra i eksploduje, wyrzucając bohaterkę w powietrze. Gdzie jest problem? Sawa wychodzi z tego całkowicie bez szwanku tylko dlatego, że wpada przez okno do sklepu meblowego i ląduje na łóżku. I ja mam uwierzyć, że to jest dojrzała historia? Serio?
Kolejnym problemem "Kite" są totalnie beznadziejne postacie. OVA od samego początku stara się uzmysłowić widzowi, jak bardzo skrzywdzeni przez los są młodzi zabójcy i jak bardzo powinien im współczuć. Przykro mi, ale ciężko jest mi przejmować się bohaterami, którzy albo nie mają w ogóle charakteru, albo też ich osobowość zmienia się nieustannie bez większego uzasadnienia, wedle "widzimisię" twórców. Fakt, że show nieustannie przypominał mi jak to Sawa ma źle i wali mi po oczach wulgarnymi gwałtami wcale nie pomagał i prędzej wywoływał u mnie zażenowanie i irytację, aniżeli chęć współczucia. No i są jeszcze fatalni "ci źli" którzy są źli ponieważ... są. W wyniku tego, gdy zaczynali sypać patetycznymi, och jakże "dorosłymi" tekstami, to na mej twarzy pojawiał się jedynie delikatny uśmiech politowania.

Złego słowa nie mogę jednak powiedzieć o solidnej oprawie audiowizualnej. Projekty postaci są schludne i pełne detali, choć momentami ich anatomia ulega nagłym zmianom, zwłaszcza podczas scen seksu. Niezmiernie bawiło mnie to, jak w krótkiej chwili biust Sawy robił się dwa razy większy, a przyrodzenie detektywa rosło do takich rozmiarów, że zachodziłem w głowę, jakim cudem nie rozerwało mu jeszcze spodni. Bardzo dobrze wypadają szczegółowe, utrzymane w klimatycznych barwach tła. Scenerie miejskie są naprawdę super i jest na czym zawiesić oko, nawet w brudnych zaułkach. Twórcy rewelacyjnie operują także światłem - tego typu szczegółowego i naturalnego cieniowania strasznie brakuje mi w dzisiejszych produkcjach. No i jest jeszcze cudowna, niezwykle płynna animacja, która cieszy oko zwłaszcza podczas fenomenalnych scen akcji o świetnej choreografii. Szkoda, że wiele z nich jest mocno przesadzonych i gryzie się z silącą się na realizm fabułą. Prawdę powiedziawszy, gdyby show nie starał się mi nieustannie wmawiać, że jest poważnym dramatem, to czerpałbym pewnie z oglądania ich o wiele większą przyjemność. Jeśli chodzi o muzykę zaś to dominują świetne, bardzo klimatyczne kawałki jazzowe. Saksofony, fortepiany, perkusja - wszystko to dane nam będzie usłyszeć w ścieżce dźwiękowej "Kite". Najlepiej brzmią one zdecydowanie podczas scen akcji, gdzie rewelacyjnie podkreślają napięcie oraz tempo. Z miłą chęcią zaopatrzyłbym się w płytę z OST tego tytułu. Co do gry aktorskiej zaś... ech, mogło być lepiej. Jedyną postacią, której wykonanie jakoś bardziej zapadło mi w pamięć był skorumpowany gliniarz grany przez Goro Shibusawę. Co ciekawe, jest to jego jedyna rola. Szkoda.

"Kite" to straszny syf. Ładny i z dobrą muzyką, ale dalej syf. Tytuł usiłuje udawać produkcję ambitną i dojrzałą, jednak strasznie mu to nie wychodzi. No bo serio - przerysowana brutalność, wulgarne, nie wnoszące nic do historii sceny seksu, czy też płytkie i nudne postacie nie są raczej wyznacznikiem dobrego tytułu. Nie polecam, nawet mimo pięknego wykonania. Lepiej już obejrzeć takiego "M.D. Geista". On przynajmniej nie udaje, że jest czymś więcej niż głupawym filmem akcji.

Typ Anime - Seria OVA
Rok produkcji - 1998
Pełny Tytuł: „A Kite”
 Reżyseria: Umetsu Yasuomi
Scenariusz: Umetsu Yasuomi
Muzyka: An Fuu
Gatunek: Thriller, Dramat, Hentai
Liczba Odcinków: 2
Studio: ARMS
Ocena Recenzenta: 3/10

Screeny:







Kamelia i karzeł z butelki - "Midori: Shoujo Tsubaki" (1992) (+18)

Pierwszy tydzień Nowego Roku już za nami, a ja jeszcze nie napisałem nawet jednego tekstu. Biorę się zatem do roboty. By dobrze zacząć czwarty rok (kiedy to zleciało?) istnienia mojego bloga, dziś przybliżę  wam kolejną świetną awangardową animację, pod wieloma względami podobną do recenzowanego przeze mnie jakiś czas temu "Kanashimi no Belladonna". Oto "Midori: Shoujo Tsubaki". Tytuł kultowy nie tylko ze względu na swą nietypowość, ale też ciekawe kulisy powstania. Ale po kolei...

Mała Midori nie ma lekkiego życia. Jej ojciec zmarł, a matka cierpi na przewlekłą chorobę, w domu panuje straszna bieda. By zarobić na chleb (ryż?) dziewczynka sprzedaje pod pobliskim mostem kwiaty. Pewnego dnia zaczepia ją uprzejmy pan, który oferuje jej schronienie, jeśli stan jej matki się pogorszy i nie będzie miała się gdzie podziać. Niedługo potem okazuje się, że matka dziewczynki umarła już jakiś czas temu i została już nawet w połowie zjedzona przez szczury. Zrozpaczona Midori udaje się pod otrzymany od tajemniczego dżentelmena adres, który okazuje się być... cyrkiem dziwadeł. Na odwrót jest już jednak za późno. Oszukana dziewczynka zostaje siłą wcielona do cyrku i traktowana jest tam jak niewolnica. Bita, gwałcona i poniżana, zaczyna tracić chęci do życia. Pewnego dnia do cyrku przybywa jednak karzeł magik. Staje on w obronie Midori i daje jej szansę na lepsze życie.

Zanim przejdziemy do analizy "Midori" warto wspomnieć o bardzo nietypowej historii jego powstania. Twórcą tytułu jest niejaki Hiroshi Harada. Zafascynowany surrealistycznymi, często bardzo kontrowersyjnymi komiksami autorstwa legendy mangowego horroru - Maruo Suehiro - bardzo chciał stworzyć animację na ich podstawie. Padło na "Shoujo Tsubaki" i Harada rozpoczął poszukiwania sponsorów oraz studia, które zajęłyby się jego dziełem. Niestety, wszyscy jego projekt odrzucali. Po części dlatego, że był to projekt amatorski, po części dlatego, że miałby to być obraz mocno kontrowersyjny i niekoniecznie kasodajny. Harada nie zamierzał jednak się poddawać. Chciał by jego dzieło ujrzało światło dzienne, nawet jeśli musiałby stworzyć je w całości samemu. I tak też się stało. Poświęciwszy wszystkie swoje życiowe oszczędności oraz  5 lat życia wypełnionych ciężką pracą przy rysowaniu, animowaniu oraz podkładaniu dźwięku, Harada stworzył swoje Magnum Opus - "Midori". Niestety, jego dzieło nie zostało przyjęte tak dobrze, jak się spodziewał. Gorzej. Zostało w Japonii nawet zbanowane, ze względu na swą kontrowersyjną treść i ohydne obrazy. Oryginalna kopia filmu została zniszczona i gdyby nie to, że ocalało kilka bootlegowych egzemplarzy na kasetach wideo, to pewnie nie dotrwałby on do dnia dzisiejszego. Za jego ocalenie i rozpowszechnienie podziękować należy francuskiemu wydawnictwu - Cine Malta - które "Midori" przetłumaczyło i wydało na DVD.

Historia opowiedziana w filmie nie należy do najradośniejszych. Przygnębiająca, pełna okrucieństwa i ohydnych obrazów, bardzo szybko wywołuje nieprzyjemne odczucia. Wszystko pokazane jest w sposób bardzo naturalistyczny. Film bez większego oporu traktuje widza scenami brutalnych mordów, obleśnych aktów kopulacji, czy też znęcania się nad zwierzętami. Jest to obraz idealnie oddający surrealizm i grozę komiksów Maruo, nieprzeznaczony dla ludzi o słabych nerwach. Nie oznacza to jednak, że film jest tylko kompilacją obrzydliwych i szokujących obrazów. Harada dobrze wiedział, że jego obraz będzie zbyt przekłamany i prostacki, jeśli jedynym, co będzie miał do zaoferowania, miałyby być skrzywione sceny ludzkiego okrucieństwa. Dlatego też wplótł do filmu w sposób bardzo subtelny, za sprawą wyciszających plansz i haiku, błogie i spokojne sceny, będące chwilą wytchnienia, zarówno dla widza jak i bohaterki. Zapomnieć o koszmarze, choćby na krótką chwilę, pomaga też pojawiający się w późniejszej części filmu wątek romantyczny. Obraz bardzo szybko daje jednak do zrozumienia, że nie należy oczekiwać szczęśliwego jego zakończenia. Dzięki temu te szczęśliwsze sceny pełnią jeszcze jedną funkcję, prócz uspakajającej i balansującej. Zderzając je z przedstawioną w filmie makabreską, Haradzie udało się świetnie uwypuklić problemy, które chciał poruszyć, dzięki czemu widz rzeczywiście przejmuje się losami Midori.
Bardzo nietypowo zostali przedstawieni bohaterowie. Wiele tytułów traktujących o wyrzutkach społecznych przedstawia ich jako pokrzywdzonych przez los ludzi o złotych sercach, którzy tylko z pozoru wydają się być strasznymi kreaturami. W "Midori" zaś praktycznie wszyscy członkowie trupy osobliwości to ludzie doszczętnie zepsuci i szpetni nie tylko z wyglądu. Wydawać by się mogło, że skoro sami zostali dotkliwie przez świat skrzywdzeni, to będą raczej starali trzymać się razem i pomóc małej Midori odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zamiast tego traktują ją jak swoją niewolnicę, wykorzystując ją przy każdej możliwej okazji, nierzadko w sposób okrutny i obrzydliwy. Jedynie karzeł magik ma w sobie jakiekolwiek pozytywne cechy, a i on nie jest wcale taki święty. Szybko okazuje się, że jest równie okrutny co cała reszta grupy i z zazdrości o Midori jest w stanie nawet zabić każdego, kto choćby ośmieli się do niej zbliżyć. Jedyną zatem pozytywną postacią w filmie jest główna bohaterka - niewinne dziecko niedotknięte jeszcze zepsuciem świata dorosłych. I to właśnie utrata tej niewinności jest kluczowym wątkiem całego filmu. Doświadczając coraz to kolejnych okropieństw, mała Midori zaczyna przedwcześnie dorastać i pod koniec filmu zdaje sobie sprawę, że świat to nie bajka, i że nie zawsze wszyscy żyją długo i szczęśliwie...

Oprawa audiowizualna jest bardzo zbliżona do tej znanej z innego awangardowego anime - "Kanashimi no Belladonna". Podobnie jak dzieło Mushi Productions, "Midori" składa się głównie ze statycznych, surrealistycznych obrazów, po których porusza się nieznacznie kilka obiektów, a bardziej skomplikowana animacja pojawia się tylko w scenach kluczowych. W tym wypadku jednak ciężko jest orzec, czy był to zabieg zamierzony, czy też może wywołany niewielkim budżetem produkcji, zważywszy na to, że Harada sfinansował cały projekt z własnej kieszeni. Niemniej jednak efekt końcowy jest bardzo klimatyczny i ciekawy, i przywodzi na myśl tradycyjne japońskie "kami shibai", czyli teatry obrazkowe. Tym bardziej, że zarówno tła jak i projekty postaci bardziej przypominają prawdziwą japońską sztukę, aniżeli to do czego przyzwyczaiły nas chińskie bajki. Dalej - o ile za stronę graficzną odpowiada w pełni sam pan Harada, tak z muzyką w "Midori" pomógł mu niejaki Taakaki Terahara, znany lepiej jako J.A. Seazer - bliski współpracownik słynnego reżysera Shunjiego Terayamy. Ten utalentowany kompozytor odpowiedzialny jest za oprawę muzyczną wielu japońskich filmów, nie tylko animowanych. Oprócz tego tworzył też muzykę do spektaklów teatralnych, w tym także nietuzinkowych "oper rockowych", jak choćby "Shin Toku Maru", autorstwa Sajikiego Tenjo. Na potrzeby "Midori" skomponował ścieżkę bardzo klimatyczną i niepokojącą, idealnie oddającą grozę i makabrę surrealistycznego obrazu, jakim jest ten film.  
Została jeszcze kwestia gry aktorskiej. Nie należy tu raczej oczekiwać żadnych znanych nazwisk. Harada nie dysponował bowiem, najzwyczajniej w świecie, takimi funduszami, by profesjonalnych seiyuu zatrudnić. W związku z tym większość męskich ról odegrał sam, a o pomoc z postaciami kobiecymi poprosił zapewne którąś ze swych znajomych. Gra aktorska jest zatem dość amatorska - głosy bohaterów przez większość czasu brzmią co prawda okej, ale zdarzają się momenty, w których dość wyraźnie czuć sztuczność i wymuszenie. Najbardziej przekonująco wypadli chyba magik Masamitsu oraz tytułowa Midori.

"Midori" podobnie jak "Belladonna" nie jest filmem przeznaczonym dla pospolitego miłośnika anime, który w medium tym szuka jedynie prostej, kolorowej rozrywki. To obraz ciężki i przygnębiający, chwilami nawet ohydny i obrazoburczy. Ze względu na nietypowe rozwiązania w departamencie animacji z pewnością nie spodoba się widzom, którzy przywykli do typowej dla wielu popularnych chińskich bajek oprawy wizualnej, obfitującej w żywe barwy, wielkookie biuściaste pannice, czy też dynamiczne sceny potyczek. Jest to raczej film dla dojrzałego, lubującego się w awangardowej animacji odbiorcy, który będzie w stanie docenić piękno jego brzydoty. Kogoś, kto lubi doszukiwać się drugiego dna i napawać się przerażającym surrealizmem. Jeśli jesteście tego typu widzami, to dzieło Harady z całego serca wam polecam. Zdecydowanie jest to jedna z najbardziej osobliwych produkcji w historii anime.

Typ Anime - Film Kinowy
Rok produkcji - 1992
Pełny Tytuł: „Midori: Shoujo Tsubaki” ("Mr. Arashi's Amazing Freak Show")
 Reżyseria: Harada Hiroshi
Scenariusz: Harada Hiroshi
Muzyka: J.A. Seazer
Gatunek: Horror, Gore, Dramat, Psychologiczny
Liczba Odcinków: 1
Studio: Brak
Ocena Recenzenta: 8/10

Screeny: