środa, 13 maja 2015

Pierwowzór nie zawsze jest lepszy... - "SM Girls - Saber Marionette R" (1995)

"Saber Marionette J" to jedna z moich najukochańszych serii. Bajka ta, choć kierowana raczej do młodszego widza, oczarowała mnie niesamowicie swą przepiękną, wzruszająca opowieścią, świetnie nakreślonymi, łatwymi do pokochania postaciami oraz przyjemną oprawą audiowizualną. I choć kontynuacje nie były już tak dobre, jak część pierwsza, to nadal z czystym sumieniem zaliczam całą sagę do grona najlepszych produkcji z lat 90-tych i polecam każdemu, kto szuka dobrej serii familijnej.Całkiem niedawno odkryłem jednak, że "J" nie było pierwszą serią poświęconą uroczym marionetkom. Na rok przed nią wydano bowiem króciutką, trzyodcinkową OVA zatytułowaną "Saber Marionette R". Cały uradowany czym prędzej rzeczoną serię pobrałem i odpaliłem, licząc na kolejną mądrą i wzruszającą bajkę... Zaledwie pięć minut później zdałem sobie jednak sprawę, że czeka mnie okropne rozczarowanie...

Ciemna noc. Burza. Deszcz siecze i pioruny nieustannie przecinają niebo. W opuszczonym, starym kościele, pełnym dziwacznych urządzeń pewne zamaskowane, złowrogo wyglądające indywiduum pracuje nad swym największym dziełem - wysoce zaawansowanym technologicznie androidem. Szkielet już gotowy, zostało umieścić w nim tylko serce i cały twór ożyje. Nagle do budynku wpada jednak policja i aresztuje zamaskowanego marionetkarza za zdradę stanu.
Burza wzmaga się, wiatr złowrogo potrząsa wiszącymi na łańcuchach częściami marionetek... Nagle piorun uderza w szczyt kościelnej wieży, dostarczając prąd do wszystkich znajdujących się w budynku maszyn. Te transportują go z kolei do serca leżącego na ołtarzu androida, które z mechanicznym brzękiem zaczyna bić coraz szybciej, pompując sztuczną krew do sztucznego układu krwionośnego. Nagle maszyna budzi się do życia, energicznie się prostuje siadając na ołtarzu, a kamera serwuje nam dramatyczne zbliżenie na jej upiorną twarz.
Zmiana sceny. Jesteśmy świadkami turnieju, w którym robodziewczynki nazywane "Marionetkami" walczą ze sobą o złoty puchar miasta Romana. Właśnie rozgrywa się finałowa walka pomiędzy dotychczasową mistrzynią Saber Lun oraz świeżo upieczoną, acz bardzo obiecującą wojowniczką Lime. Jak się szybko okazuje, jest to ta sama marionetka, którą mogliśmy zobaczyć chwilę wcześniej w upiornym prologu.
Całej walce przygląda się młody następca tronu miasta Romana - Junior. Z wypowiedzianych przez niego słów dowiadujemy się, że Lime została stworzona specjalnie dla niego, przez jego starszego brata Face. Dlatego też nasz młody książę ma wielkie nadzieje, że uda się jej zwyciężyć w turnieju. I faktycznie, choć z początku Lime dostaje tęgie lanie, to ostatecznie zwycięża, kopiując ruch swej przeciwniczki i... rozwalając ją na drobne kawałeczki.
Po turnieju Lime wraz z Juniorem i jego drugą - zakochaną w nim swoją drogą po uszy - marionetką Cherry spędzają resztę dnia na wspólnych zabawach oraz spacerowaniu po całym mieście. Sielankowy nastrój szybko zostaje jednak zburzony przez nagły atak wojsk podporządkowanych twórcy Lime, który z pomocą swych trzech potężnych marionetek, nazywanych "Sexa Dolls" uciekł z więzienia i ma zamiar siłą przejąć władzę nad królestwem. By tego dokonać musi najpierw pozbyć się prawowitego następcy tronu - wysyła zatem swych popleczników z misją zamordowania Juniora. Młody książę i jego urocze marionetki muszą więc szybko uciekać. Jeśli bowiem zginą, nikt już nie będzie mógł odbić królestwa z rąk okrutnego tyrana.

Jak wspomniałem, już po pierwszych pięciu minutach byłem święcie przekonany, że czeka mnie srogie rozczarowanie. Okrutnie mroczny i krawędziowy początek serii bowiem zdecydowanie nie zapowiadał nic dobrego. Chwilę potem jednak nadzieja na chwilę wróciła, bowiem tytuł pokazał mi bardzo ciepłe i wywołujące uśmiech na twarzy interakcje pomiędzy Juniorem oraz Lime. Pomyślałem sobie wtedy, że może zbyt pochopnie chciałem uznać serię za umroczniony na siłę badziew i jednak będzie to równie fajna bajka, co seria "J". Cała ta nadzieja została jednak zarżnięta niespełna minutę później, kiedy OVA znów zaserwowała mi okropnie krawędziową scenę, w której Sexa Dolls mordują strażniczki, uwalniają swego pana, po czym... zaczynają się wszystkie masturbować. A dalej było już tylko gorzej. Klimat robił się coraz cięższy i mroczniejszy, śmierci i przesadnej brutalności było coraz więcej, podobnie jak i gorszącej erotyki. Ja rozumiem, że twórcy próbowali w ten sposób przedstawić konflikt pomiędzy niewinną i czystą miłością, a zwykłym pożądaniem i nieustanną chęcią seksu, ale ostro przedobrzyli i OVA chwilami stanowczo przekracza granice dobrego smaku. Nie rozumiem też, po cholerę wmontowali tutaj tyle przemocy. Seria "J", choć miewała swoje mroczniejsze i nieco brutalniejsze momenty, tak nigdy nie posuwała się w nich za daleko. Tutaj zaś co rusz raczeni jesteśmy scenami rozczłonkowywania marionetek, wylewającymi się na wszystkie strony strugami krwi, czy też jak najbrutalniej przedstawianymi scenami ukrzyżowania. Po co?
Strasznie rozczarowały mnie też charaktery postaci. Tak, te w "J" również nie były jakieś wybitnie oryginalne, ale przeszły bardzo znaczący rozwój i potrafiły błyskawicznie zaskarbić sobie sympatię widza. Co więcej - w serii "J" nie można było ot tak zaszufladkować żadnej postaci. Nawet "Ci źli" mieli swoje wyraźne i sensowne motywy, które sprawiały że widz z nimi sympatyzował. Tutaj dostajemy same płaskie jak karton postacie, które niemal wcale się nie rozwijają i bardzo łatwo jest określić, po której stoją stronie.

Oprawa wizualna wypada jednak całkiem dobrze. Jedyne, co średnio mi się podobało, to mocno zdeformowane projekty postaci Juniora oraz jego trzech marionetek. Są one aż nazbyt dziecinne i okropnie gryzą się z "mhroczną" atmosferą produkcji. Podobają mi się też dużo mniej, niż te znane z serii "J". Zdecydowanie brak im tego uroku, czy zróżnicowania. Wszystkie 3 marionetki Juniora wyglądają niemal tak samo i jedyne, co je odróżnia, to nieco inne uczesanie czy też ubiór. Reszta postaci prezentuje się już na szczęście nieco lepiej.
Bardzo ładnie wyglądają wszelkie tła. Są zróżnicowane, szczegółowe i utrzymane w odpowiednio dopasowanych do klimatu barwach. A i na animację nie można narzekać. Jest płynna, nie nadużywa statycznych plansz a i nie dopatrzyłem się w niej zbyt wielu przypadków powtórnego wykorzystywania ujęć. Nie ma także mowy o jakichkolwiek spadkach jakości.
Muzyka jest jednak przeciętna, a  rzekłbym nawet, że w porównaniu z tą znaną z serii "J" prezentuje się bardzo słabo. Brak tutaj tak fajnych, rytmicznych, szybko wpadających w ucho utworów. Dominują raczej smutne, przygnębiające kawałki. I nie powinno to w sumie być wadą, biorąc pod uwagę ogólny klimat w serii tej panujący, ale te utwory są po prostu miałkie. Żaden z nich nie zapadł mi w pamięć tak mocno, jak choćby "All the players are now in", czy też "Now be pure and fair" z serii "J". Wokalne piosenki też są strasznie słabe. Zapomnijcie o jakichkolwiek porywających, chwytających za serce i pięknych kawałkach podobnych do "I'll be there", "Lively Motion", "Izayoi", czy też "Seimeisen no Maria". Najlepszą piosenką w "R" jest drugi ending zatytułowany "Sobaniiruyo Yasashiki EPILOGUE", będący spokojną, wyciszającą piosenką.
Złego słowa nie powiem jednak o grze aktorskiej, bowiem obsada jest niemal taka sama, jak ta w serii J, a co za tym idzie, spodziewać możemy się wyśmienicie odegranych emocji. Każdy z bohaterów brzmi przekonująco i wypowiadanych przez nich kwestii słucha się z prawdziwą przyjemnością... no, jeśli przymkniemy oko na to, jak głupie czy krawędziowe są niektóre z nich.

"Saber Marionette R" jest serią okrutnie złą i idealnym przykładem, że pierwowzór nie zawsze jest lepszy. Nie ma w sobie nic z tego, za co pokochałem serię "J". Ani świetnie nakreślonych postaci, ani wzruszającej, pouczającej historii, ani nawet dobrej muzyki. Zamiast tego oferuje przerysowaną brutalność, przekraczającą granice dobrego smaku erotykę oraz umrocznioną na siłę, przewidywalną do bólu historyjkę. Zróbcie sobie przysługę i trzymajcie się od tego szajsu z daleka. "To nie są marionetki, których szukacie".

Typ Anime - Seria OVA
Rok produkcji - 1995
Pełny Tytuł: „SM Girls - Saber Marionette R”
 Reżyseria: Kouji Masunari
Scenariusz: Kouji Masunari
Muzyka: Toshiyuki Oomori
Gatunek: Dramat, Science-Fiction, Thriller, Ecchi
Liczba Odcinków: 3
Studio: Animate Film
Ocena Recenzenta: 3/10

Screeny:






Trenuj ciężej, mierz jeszcze wyżej! - "Top o Nerae 2! Diebuster" (2004)

"Top o Nerae! Gunbuster" to jedna z najbardziej kultowych serii OVA w historii chińskich bajek. Ze względu na swą cudowną oprawę audiowizualną,  ciekawe eksperymenty z dylatacją czasu, prostą acz poruszającą historię i wyśmienite zakończenie do dziś uważana jest przez wielu starszych fanów za najlepszą produkcję Gainaxu. I choć osobiście uważam, że jest ona nieco przewartościowywana, tak nadal ją cholernie lubię i zaliczam do grona swoich ulubionych serii mecha. Jej kontynuację, o której będzie dzisiaj mowa, już jednak niekoniecznie... Dlaczego? Przekonajmy się!

Akcja anime ma miejsce wiele lat po ostatniej walce Gunbustera. Jak się okazuje, o ile udało mu się wtedy zniszczyć wrogi układ słoneczny, tak nie udało mu się całkowicie wyplenić Kosmicznych Potworów. Dał jednak ludzkości dość czasu, by ta mogła skolonizować układ słoneczny. Ze względu na nieustanne ataki Kosmicznych Potworów jednak, nie udało się jej go nigdy opuścić.
Jako że Gubuster po swej ostatniej bitwie zaginął bez wieści, by móc przeciwstawić się Kosmicznym Potworom ludzkość zmuszona była stworzyć olbrzymie roboty nazywane "Buster Machines". Pilotować je mogą jedynie dojrzewające dzieciaki obdarzone specjalnymi zdolnościami. Nazywani są "Topless" i są ostatnią nadzieją ludzkości.
Nasza opowieść rozpoczyna się w momencie, kiedy niejaka Nono postanawia opuścić swój dom rodzinny, celem zostania kosmicznym pilotem. Od dziecka bowiem marzyła o tym, by tak jak swoja idolka - Nonoriri - polecieć w kosmos. Nasza bohaterka zbacza jednak nieco z obranego kursu i trafia do położonej nieopodal ośrodka szkoleniowego dla astronautów knajpki. Tam szybko okazuje się, że ma dwie lewe ręce i mimo szczerych chęci praktycznie nic jej nie wychodzi. Co gorsza, coraz bardziej zadłuża się u swej pracodawczyni, rozpoławiając nieustannie wszystko, co tylko wpadnie jej w łapki, nie ważne czy jest to talerz, patelnia, czy też super droga lodówka...
Pewnego dnia do knajpki trafia piękna i utalentowana Lal'C Melk Mark, należąca do ścisłej elity "Topless". Z pomocą swego potężnego Buster Machine - "Dix Neuf" - ratuje ona Nono przed zbyt natarczywymi adoratorami, czym zyskuje sobie jej podziw i szacunek. Od tej pory nasza bohaterka zaczyna postrzegać Lal'C jako swoją idolkę i za wszelką cenę chce, tak jak ona, zostać pilotką własnego Buster Machine.

Brzmi znajomo, prawda? Początek "Diebustera" pod wieloma względami jest cholernie podobny do tego z "Gunbustera". I to, prawdę powiedziawszy, jest największym chyba problemem tej bajki. Przez cały czas jej trwania widać bowiem, że stara się naśladować najważniejsze wątki znane z pierwszej części, przez co prawie w ogóle nie rozwija własnych, czasami bardzo ciekawych oryginalnych pomysłów. Co gorsza - nawet to powielanie wątków nie wychodzi jej najlepiej, bowiem chwilami totalnie nie wpasowują one się w setting całej produkcji i czuć że są tu upchnięte strasznie na siłę.
Na podobny problem cierpią również bohaterowie. Najbardziej widoczne na przykładzie Nono oraz Lal'C, bazujących na głównej parce bohaterek oryginalnego Gunbustera. Wszelkie ich interakcje są niemal identyczne jak te, które zachodziły pomiędzy Noriko oraz Kazumi. I o ile Lal'C jeszcze w miarę się to "małpowanie" udaje, tak Nono nie wychodzi to już absolutnie. Dlaczego? A no bo w przeciwieństwie do Noriko, która była postacią bardzo ludzką i naturalną, Nono jest do bólu zębów przesłodzoną idiotką. Sprawia to, że cały jej rozwój, również bazowany na tym Noriko, jest cholernie sztuczny. No bo przepraszam bardzo, ale tak jakoś ciężko mi uwierzyć, że tak cholernie naiwna, nieporadna i cierpiąca chyba na zaawansowane ADHD dziewczynka w jednej chwili zmienia się w super poważną, pewną siebie i wybitnie uzdolnioną wojowniczkę. To tak po prostu nie działa.
Dużo lepiej wypadają jednak postacie poboczne. Spowodowane jest to zapewne tym, że wszystkie z wyłączeniem Tycho są w 100% oryginalne i nie bazują na żadnej personie znanej z podstawki.
Wielu fanów "Gunbustera" narzeka też, że "Diebuster" serwuje widzowi za dużo fanserwisu. Ciężko się nie zgodzić. O ile bowiem jest on dość grzeczny, tak jednak nadal w porównaniu z podstawką mamy tu go o wiele więcej. W "Gunbusterze" nagie ciała bohaterek mogliśmy ujrzeć może z dwa, trzy razy, przy czym najbardziej fanserwisową sceną była ta w łaźni. Tutaj rozebrane dziewczynki możemy podziwiać kilkakrotnie w niemal każdym odcinku.

Oprawa wizualna jest rewelacyjna. Ciężko jednak się temu dziwić, skoro za bajkę odpowiada GAINAX. Projekty postaci, wykonane przez Yoshiyukiego Sadamoto (znanego choćby z prac przy "Neon Genesis Evangelion", "FLCL", czy też "Fushigi no Umi no Nadia") są prześliczne, kolorowe i z pewnością czynią bajkę miłą dla oka. Niesamowite są również wszystkie projekty maszyn - zróżnicowane, większe oraz mniejsze, pełne najróżniejszych ciekawych, czasem nawet strasznie dziwacznych detali zdecydowanie przyciągają oko i nie raz zaskoczą was swoją nowatorskością. Moim zdecydowanym faworytem jest olbrzymi Dix Neuf, którego swoją drogą bardzo szybko uczyniłem jedną ze swoich najsilniejszych jednostek w wydanym niedawno "Super Robot Taisen Z3.2: Tengoku-Hen". Bardzo ładnie prezentują się także szczegółowe i zróżnicowane tła - mamy tutaj pełne detali wnętrza maszyn i budynków, rozległe pustkowia, czy też usiane gwiazdami i planetami wszelkich rozmiarów scenerie kosmiczne.
Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to pojawiające się od czasu do czasu CGI. Zwłaszcza trójwymiarowe modele robotów wyglądają strasznie "lalkowato" i gryzą się z ładnie narysowanymi tłami.
Pochwalić należy także animację, która jest niesamowicie płynna i wyraźnie widać, że poszło na nią sporo kasy. Powtarzanych czy statycznych ujęć brak, a zamiast tego dostajemy pysznie wyreżyserowane potyczki, rewelacyjną pracę kamery oraz mnóstwo efekciarstwa w postaci kolorowych eksplozji, błysków czy też pocisków. Nie uświadczymy tutaj także żadnych wielkich spadków jakości - wszystko wygląda ślicznie i nieustannie cieszy oczy.
Trochę gorzej jednak ma się sprawa z muzyką. Większość kawałków jest dość przeciętna i nie zapada raczej w pamięć. Utworów, które naprawdę mnie kupiły, wymienić mogę zaledwie trzy - "Topless", "Inazuma Double Kick" oraz "Machine no Tamashii". Dość średnio wypadają także opening oraz ending. Znaczy, może inaczej. Zarówno "Groovin' Magic" jak i "Hoshikuzu Namida" są naprawde fajnymi i szybko wpadającymi w ucho piosenkami, jednak nie wyróżniają się niczym szczególnym. "Groovin' Magic" ma też ten problem, że średnio wpasowuje się w klimat samej bajki, będąc dość typową j-popową piosenką. Co gorsza - nie uświadczymy w towarzyszącej jej animacji niemal żadnych oryginalnych ujęć. Praktycznie wszystko zostało bowiem żywcem wyciągnięte z pierwszych dwóch odcinków.
Gra aktorska wypada jednak wyśmienicie i nie mam jej absolutnie nic do zarzucenia. Seiyuu rewelacyjnie odegrali swoje role i odgrywane przez nie postacie wydają się naprawdę żywe. W ich wypowiedziach wyraźnie czuć każdą emocję, a co więcej, każda z wywrzaskiwanych przez nich nazw ataków brzmi rewelacyjnie, co w przypadku anime z gatunku "Super Robot" jest niezwykle ważne.

"Diebuster" nie jest złą bajką, jednak do miana świetnej również sporo jej brakuje. Największą jej bolączką jest zdecydowanie to, że zbytnio stara się naśladować pierwowzór, przez co niemal wcale nie rozwija swoich własnych, chwilami naprawdę fajnie zapowiadających się pomysłów. Rekompensuje to trochę serwując widzowi istną ucztę dla oczu, ale znowuż zalicza glebę w kwestii muzycznej. Dla co poniektórych widzów sporym zgrzytem może być też dość spora dawka fanserwisu, który pomimo całej swojej grzeczności momentami faktycznie sprawia jednak wrażenie nieco nazbyt nachalnego.
Cholernie dziwi mnie swoją drogą przeciętność tego tytułu. Odpowiada zań bowiem słynny Tsurumaki Kazuya, spod którego rąk wyszło wyśmienite "FLCL". Oczekiwałem zatem czegoś zdecydowanie lepszego...

Typ Anime - Seria OVA
Rok produkcji - 2004
Pełny Tytuł: „Top o Nerae 2! Diebuster” ("Aim for the top 2! Diebuster")
 Reżyseria: Tsurumaki Kazuya
Scenariusz: Youji Enokido
Muzyka: Kouhei Tanaka
Gatunek: Super Robot, Science-Fiction, Komedia, Dramat
Liczba Odcinków: 6
Studio: GAINAX
Ocena Recenzenta: 6/10

-"Diebuster" zadebiutował niedawno w serii "Super Robot Taisen". Wystąpił w finałowej grze z sagi Z - "Dai-3-Ji: Super Robot Taisen Z: Tengoku-Hen", gdzie miał okazję spotkać się z takimi tytułami jak "Fullmetal Panic", "Rebuild of Evangelion", "THE Big O", czy też "Code Geass". Jako że w grze tej pojawia się także oryginalny "Gunbuster" to pomiędzy bohaterami obu części dochodzi do bardzo fajnych interakcji, z których najlepszymi są zdecydowanie te pomiędzy Nono oraz Noriko.

Screeny:








wtorek, 5 maja 2015

Miasto wieczną mgłą spowite... - "Kaiketsu Jouki Tanteidan" (1998)

Jeśli ktoś by mnie spytał, jaka jest moja ulubiona chińska bajka, bez dłuższego zastanowienia odpowiedziałbym, że "The Big O". Jest to bowiem tytuł ze świetną historią, wyrazistymi bohaterami, przepiękną oprawą audiowizualną oraz bardzo nietuzinkowymi, jak na anime, wątkami oraz klimatem. Można rzec, że jest to tytuł jedyny w swoim rodzaju i ze świecą szukać czegokolwiek doń podobnego. Trudno się zatem dziwić, że kiedy ostatnio przekopując czeluści internetu natknąłem się na tytuł "Steam Detectives", który przedstawiany był jako drugie "The Big O" nie namyślałem się długo i natychmiastowo go pobrałem. Przygotowałem sobie dobre winko, trochę ciasta i zasiadłem do seansu oczekując mnóstwa świetnej rozrywki... No i niestety hardo się zawiodłem.

Akcja anime rozgrywa się w przypominającym Londyn "Steam City". Ponieważ jedynym źródłem energii, jakie udało się znaleźć na jego terenie jest węgiel, wszystkie tamtejsze urządzenia zasilane są silnikiem parowym. W wyniku tego, całe miasto spowite jest wieczną mgłą, z której bardzo chętnie korzystają maści wszelkiej przestępcy. Co noc wychodzą oni ze swych kryjówek i terroryzują mieszkańców, pozostając nieuchwytnymi. Do czasu, aż na scenę wkracza niejaki Narutaki - syn słynnej pary detektywów, chroniących niegdyś Steam City. Z pomocą swej wiernej asystentki - pielęgniarki Ling Ling - wielofunkcyjnego pistoletu oraz potężnego robota imieniem "Goriki" nasz bohater ze wszystkich sił będzie starał się chronić swe ukochane miasto i jego mieszkańców przed zagrażającymi im zbrodniarzami.

Okej, póki co wszystko wydaje się być w porządku - mamy ciekawy pomysł na historię oraz świetny, nietuzinkowy setting. W czym tkwi zatem szkopuł? Zacznijmy od tego, że sposób prowadzenia historii jest beznadziejny. Utrzymana jest ona bowiem w formacie mocno epizodycznym. Każdy z odcinków stanowi oddzielną, zamkniętą całość, luźno powiązaną z innymi epizodami. I nie byłoby to może problemem (wszakże wyśmienity "Cowboy Bebop" również był przedstawiony w taki sposób), gdyby nie fakt że większość tych epizodów jest strasznie nudna i przewidywalna. Dalej - wyraźnie widać, że twórcy chcieli wpleść w tę epizodyczną opowiastkę jakiś jeden, większy wątek, który by to wszystko jakoś połączył. Niestety, to też im nie wyszło. Biedne elementy układanki, rzucane tu i ówdzie prawie wcale się ze sobą nie łączą i wprawiają tylko widza w zakłopotanie. Dopiero ostatnie cztery odcinki są w miarę spójne i sensowne oraz serwują nam naprawdę ciekawą i emocjonującą potyczkę. W wyniku tego wszystkiego dostajemy serię, której oglądanie jest straszną mędorgą, co bardzo skutecznie odbiera chęć do poznawania dalszej historii. A szkoda wielka, bo jak wspomniałem, sam setting jest cholernie oryginalny i daje potencjał na naprawdę ciekawą opowieść.
No dobrze, ale może z postaciami jest lepiej? Zapomnijcie. Praktycznie wszyscy bohaterowie są nudni i generyczni i nie przechodzą żadnego rozwoju. A jeśli już, to jest on tak wymuszony i niczym nieuzasadniony, że człowiek unosi brew z niedowierzania. Tutaj sytuację ratują jednak czarne charaktery. Większość z nich jest cholernie sympatyczna, a co więcej, każdy z nich ma swoje powody, które popychają go do popełniania zbrodni. Najciekawszymi antagonistami są zdecydowanie Le Bled oraz Machine Baron. Ten pierwszy to inteligenty i przebiegły rywal Narutakiego, wprowadzający swoimi diabolicznymi pomysłami nieco różnorodności do serii. Ma też niezwykle ciekawą historię, którą dane jest nam poznać właśnie we wspomnianych najlepszych finałowych odcinkach. Machine Baron zaś to niezwykle ekscentryczny i pozytywnie szurnięty geniusz, zakochany bez pamięci we wszystkim co mechaniczne - zwłaszcza w Gorikim, którego darzy tak silnym uczuciem, że co rusz obmyśla coraz to kolejne szalone plany, jak podkraść go Narutakiemu. Dzięki temu wprowadza swoją osobą do serii mnóstwo śmiechu i wszystkie odcinki z jego udziałem ogląda się z ogromną przyjemnością. Ba, śmiem stwierdzić nawet, że serial byłby o niebo lepszy, gdyby był w całości poświęcony jego durnowatym wygłupom i nieudolnym próbom zdobycia Gorikiego.

Oprawa graficzna wypada niestety dość miernie. Jedyne, co naprawdę zasługuje na pochwałę to świetny dobór świateł i kolorów, świetnie podkreślających klimat nocnego miasta, czy też szczegółowe i zróżnicowane tła. Chociaż, w sumie to jeszcze projekty robotów mi się podobały - duże, ociężałe maszyny natychmiast skojarzyły mi się z takimi olbrzymami jak Giant Robo, Tetsujin-28 czy też Big O. Cała reszta jest już paskudna. Zwłaszcza projekty postaci kobiecych odrzucają. Kanciaste kształty, duże szpiczaste nosy i wyglądające jak przerysowane z podręczników do mangi gały, opatrzone dodatkowo paskudnie odstającymi rzęsami. Takim dziwolągom ciężko się jednak dziwić, biorąc pod uwagę że odpowiada za nie Kia Asamiya ("Silent Mobius", manga "Nadesico"), znany ze swoich pokracznych dziewczynek. 
Jakby jednak projekty postaci nie były dość odstraszające, to raczeni jesteśmy jeszcze biedną i oszczędną animacją. Statycznych oraz powtarzanych ujęć jest tu istne zatrzęsienie, a na domiar złego dopatrzeć się można licznych wtop w animacji, takich jak choćby złe rozmieszczenie postaci na kadrze (postać, która powinna stać w tle, znajduje się na przedzie), zdeformowane modele bohaterów czy też cholernie nienaturalne ruchy.
Muzyka jest przeciętna. O ile same utwory brzmią całkiem okej, tak są całkowicie niedopasowane do atmosfery wydarzeń, podczas których grają. Naprawdę nie rozumiem co kierowało twórcami, by do każdej możliwej sceny władować losowo jeden z około sześciu zaśpiewanych na potrzeby serialu kawałków. Psuje to całkowicie klimat i jeszcze bardziej utrudnia branie serii na poważnie. 
W całym serialu pojawiają się dwie piosenki, które grają w odpowiednich momentach i które naprawdę mi się spodobały. Są to szybki i rytmiczny opening (dający swoją drogą złudzenie, że może będziemy mieli do czynienia ze świetną serią) oraz cover słynnej na całym świecie piosenki "Amazing Grace", bardzo ładnie zaśpiewany przez niejaką elikę.
Gra aktorska wypada okej, acz prawdę powiedziawszy jedyni aktorzy, którzy moim zdaniem faktycznie przyłożyli się do swojej roboty to użyczający głosu Machine Baronowi Norio Wakamoto, oraz wcielający się w rolę Le Bleda Takeshi Kusao. Reszta seiyuu brzmi co najwyżej znośnie.

Podsumowując, "Steam Detectives" było dla mnie ogromnym rozczarowaniem. Po tym jak naczytałem się, że ma to być drugie "Big O", oczekiwałem iście wyśmienitej produkcji, której bez oporów wystawię swoją siódmą dyszkę. Zamiast tego dostałem nudną i brzydką bajkę ze zmarnowanym potencjałem, którą ratują jedynie świetni antagoniści oraz ciekawy setting. Obejrzeć to w sumie można, ale po co? Jest tak wiele dużo lepszych starych bajek...

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 1998
Pełny Tytuł: „Kaiketsu Jouki Tanteidan” ("Steam Detectives")
 Reżyseria: Nobuyoshi Habara
Scenariusz: Kato Takao, Yoshinaga Naoyuki
Muzyka: Hideyuki Tanaka
Gatunek: Real Robot, Science-Fiction, Steampunk, Kryminał, Komedia
Liczba Odcinków: 26
Studio: Xebec
Ocena Recenzenta: 5/10

Screeny:






poniedziałek, 4 maja 2015

Fukuda strikes again! - "Cross Ange: Tenshi to Ryuu no Rondo" (2014)

Mitsuo Fukuda to pan, który w fandomie mecha obrósł niemałą legendą. Bynajmniej jednak nie dlatego, że jest jakimś genialnym twórcą, odpowiedzialnym za same cudowne arcydzieła. Och, wręcz przeciwnie. Choć ma na swoim koncie kilka całkiem solidnych tytułów ("Gear Fighter Dendoh", "Future GPX Cyber Formula") tak to właśnie spod jego rąk wyszła okropnie zła seria, która do tej pory wywołuje straszliwe "gównoburze" wszędzie gdzie tylko padnie o niej najdrobniejsza choćby wzmianka. Seria, na dźwięk tytułu której niemal wszyscy fani Gundama dostają białej gorączki i zaczynają wywrzaskiwać obraźliwe epitety maści wszelkiej. Mowa oczywiście o "Gundam SEED Destiny", które przez większość mechowego fandomu uważane jest za jedną z najgorszych serii, jakie kiedykolwiek powstały.
No dobrze, ale dlaczego w ogóle "Nasienie Przeznaczenia" tu przytaczam, zamiast przejść bezpośrednio do recenzji? A no bo opisywany dziś tytuł można z czystym sumieniem nazwać jego usprawnioną nieco wersją, ze względu na to jak uderzająco oba twory są do siebie podobne. To powinno wam mniej więcej przybliżyć, z jakim tytułem mamy dzisiaj do czynienia...

Imperium Misurugi to kraina mlekiem i miodem płynąca. Za sprawą wysoce rozwiniętej technologii, znanej jako "Światło Many" wszyscy jego obywatele żyją w spokoju i dostatku. Ostatnimi czasy jednak, spokój ten jest zakłócany przez pojawiających się coraz częściej ludzi niezdolnych do używania Many. Osobniki takie, nazywane "Normami", uważane są za groźne dla społeczeństwa i usuwane z niego w trybie natychmiastowym.
Oto zbliża się ważny dzień dla najstarszej córki rodziny królewskiej - księżniczki Angelise Ikaruga Misurugi. Za sprawą specjalnej ceremonii chrztu, ma zostać oficjalnie ustanowiona kolejną następczynią tronu. W trakcie tego podniosłego wydarzenia wychodzi jednak na jaw straszliwa prawda - Angelise okazuje się być Normą! Jej podły krewniak - Julio - natychmiastowo wykorzystuje okazję i oskarża ją o zdradę stanu. Pozbawiona swych królewskich przywilejów Angelise zostaje zesłana do więzienia o zaostrzonym rygorze - "Arzenal". Tam bardzo szybko dane jest jej przekonać się na własnej skórze, jak ciężki jest żywot Normy...
Nasza bohaterka dowiaduje się również, że całe więzienie jest tylko przykrywką dla zaawansowanej technologicznie bazy sił specjalnych, chroniących ludzkość przed... smokami. Wszystkie przetrzymywane w "Arzenal" Normy to potencjalne pilotki potężnych maszyn - "Para Mail" - używanych do walki z olbrzymimi gadzinami. Jak nietrudno się domyślić, również Angelise bardzo szybko dane będzie zasiąść za sterami jednej z nich, w dodatku tej najpotężniejszej. Nasza bohaterka zostaje bowiem pilotką legendarnego "Ragna Mail" - Vilkissa - który skrywa w sobie sekret zdolny wywrócić do góry nogami cały dotychczasowy porządek świata.

"Cross Ange" to bardzo dziwny show.  Co rusz przeskakuje od "mhrocznej i krawędziowej" opowiastki dla niewyżytych nastolatków do głupawej erotycznej komedyjki, wplatając w to jeszcze chwilami całkiem dobrą i sensowną fabułę. Wiecie, w praktyce to wygląda mniej więcej tak - w jednym odcinku serwuje się nam całkiem zgrabnie nakreślony wątek, który urwany zostaje w najciekawszym momencie. Myślicie sobie -"O, twórcy zrobili fajny cliffhanger, aby zainteresować widza!". Błąd! W następnym odcinku, zamiast sensownego dalszego ciągu dostajemy dzieci zamykane w klatkach dla zwierząt, eksplodujące przedszkola czy też losowe sceny lesbijskiego seksu. A, tak, czy wspomniałem może, że zaraz po emocjonującym starciu oraz scenie pościgu dane nam też będzie zobaczyć lolitę na latającym magicznym wózku inwalidzkim, biczującą zamkniętą w lochach smoczycę?
W efekcie dostajemy cholernie nierówną bajkę, która chwilami jest faktycznie dobra i wciągająca, tylko po to, by za moment zmienić się w straszny syf. Nie pomaga również fakt, że zamiast lepiej skupić się na rozwijaniu wątków, czy też przybliżaniu settingu, "Cross Ange" serwuje widzowi olbrzymią dawkę taniej erotyki, bardzo często wykraczającej poza granice dobrego smaku - przykładowo, kilkukrotnie będzie nam dane zobaczyć, jak bohaterki pod siebie sikają. Absurd absurd pogania, człowiek nie dowierza w to co widzi na ekranie, a kiedy już wydaje się nam, że bardziej obrazoburczej sceny wcisnąć się tu nie da, Fukuda zaskakuje i serwuje nam coś jeszcze bardziej obrzydliwego/szalonego.
Co więcej - widzowie zaznajomieni z "Gundam SEED Destiny" dostrzegą tutaj MNÓSTWO podobieństw. I nie mówię tu tylko o drobnych nawiązaniach, które tu i ówdzie Fukuda przemyca, ale o konkretnych wątkach, motywach, czy też charakterach postaci, które pan ten "zerżnął" bezpośrednio ze swojego poprzedniego "dzieła".
O ile sama historia, poza kilkoma lepszymi momentami, jest głupia i chaotyczna, tak całkiem dobrze wypada większość bohaterów. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdy człowiek pomyśli sobie że  odpowiada za nich ten sam człowiek, który stworzył bandę niemożliwych do polubienia kretynów z "SEED Destiny". Bohaterowie w "Cross Ange" nakreśleni zostali bardzo wyraziście - każdy z nich ma swoją własną osobowość, problemy czy też słabości. Większość z nich również całkiem znacząco się rozwija, choć tu już zdarzają się zgrzyty.
Najciekawiej prezentuje się zdecydowanie postać głównej bohaterki i rozwój, jaki ona przechodzi. Ange startuje jako rozpieszczona, przekonana o swej nietykalności księżniczka, którą w każdej ciężkiej pracy wyręcza jej najukochańsza służka. Gdy jednak trafia do pierdla i dostaje w ryj od okrutnej rzeczywistości, jej charakter wywraca się o 180 stopni. Zdaje sobie sprawę, że w tym brutalnym świecie przetrwają tylko najsilniejsi i staje się twardą, nie dającą sobie w kaszę dmuchać kobietą, która nie cofnie się przed niczym, aby zapewnić sobie lepsze życie. Cholernie mi się to podobało, bowiem nie ukrywajmy - w dzisiejszych chińskich bajkach strasznie mało jest silnych, potrafiących o siebie zadbać kobiet. Dominują raczej typowe moebloby, albo ciapowate dziewki, które zawsze trzeba ratować. Co więcej - Ange jest straszną suką, bowiem nawet mimo faktu że nie jest już księżniczką, to niemal wszystkich wokół siebie traktuje jak robactwo (no, przynajmniej do pewnego momentu...). To kolejna rzecz wyróżniająca ją na tle innych protagonistek. Szkoda jednak wielka, że pod sam koniec serii cała ta kreacja zostaje spieprzona na rzecz typowego "Fukudowskiego" zagrania, o którym jednak więcej nie wspomnę, gdyż wiąże się to z olbrzymim spoilerem.
Bardzo ciekawy jest również główny zły, który jest prześmiewczym przedstawieniem typowych otaku, mających totalnego świra na punkcie swoich waifu oraz ich czystości. Wyśmiewa on także proceder tworzenia przez otaku tzw. "Original Characters", mających ich reprezentować, których potem parują ze swoimi ukochanymi postaciami.

Oprawa graficzna jest co najwyżej przeciętna. O ile same projekty postaci  (poza dziwacznie cieniowanymi włosami)  i niektóre tła prezentują się całkiem dobrze tak już cała reszta wypada miernie. Projekty maszyn nie dość, że wykonane są w niskobudżetowym CGI, to są bardzo przeciętne i zerżnięte z Gundamów znanych z serii "SEED". Bazują głównie na modelu Strike Freedom. Co gorsza - na dobrą sprawę mamy tutaj do czynienia tylko z jednym robotem, który po prostu dostał kilka różnych wersji kolorystycznych. Same starcia też raczej nie powalają. Nie wyglądają może źle, ale klatkujące CGI bardzo psuje przyjemność płynącą z ich oglądania. Nie wspominając już o tym, że twórcy poszli tu całkowicie na łatwiznę i niemal wszystkie pozy czy ataki również zostały żywcem skopiowane z SEED-a.
Animacja cierpi też na nagminny re-using ujęć oraz niesamowicie częste spadki jakości. Projekty postaci bardzo często są zdeformowane i ruszają się w nienaturalny sposób, momentami brakuje im też kolorów czy elementów ubioru. Ogółem widać tutaj straszną taniochę. Nie wiem, czym jest to wywołane. Może Sunrise wywaliło większość funduszy na "Reconguistę" i dla "Krzyża Endżu" nic już nie zostało.
Złego słowa nie można powiedzieć jednak o ścieżce dźwiękowej. Muzyka jest wyśmienita i świetnie dopasowana do każdej ze scen, idealnie podkreślając atmosferę wydarzeń. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdy człowiek przypomni sobie, jak chaotyczną bajką jest "Cross Ange". No, ale w końcu OST tworzyła ekipa od "Ar Tonelico", która pokazała już, że potrafi stworzyć pasującą muzykę nawet do najdziwniejszego systemu walki, gdzie dziewczynki zyskują więcej mocy w miarę jak się rozbierają... Naprawdę dobrze wypadają także wszystkie piosenki wokalne. Ciężko się temu jednak dziwić, skoro za większość z nich odpowiada słynna Nana Mizuki, która nie bez powodu jest jedną z najbardziej szanowanych wokalistek oraz seiyuu. Najbardziej do gustu przypadła mi zdecydowanie wykonywana przez Ange piosenka "Towagatari - Hikari no Uta".
Na pochwałę zasługuje także gra aktorska. Seiyuu spisali się wyśmienicie i idealnie oddali charaktery swoich postaci. I tak przykładowo Ange brzmi jak twarda i pewna siebie kobieta, Tusk jak dobroduszny, acz ciamajdowaty nieco młodzieniec a Vivian jak mała i urocza, skora do zabawy dziewczynka.

Czy "Cross Ange" polecam? Eeee? Fakt, jest to taki nieco lepszy "Gundam SEED Destiny", jednak nadal nie jest to produkcja dobra. Głupot i dziur fabularnych jest tu mnóstwo, oprawa graficzna sprawia wrażenie wykonanej na odwal się taniochy, niemal nieustannie raczeni jesteśmy typowymi dla Fukudy odniesieniami do jego największego "arcydzieła", a jedyne co ratuje sytuację to nietuzinkowa główna bohaterka oraz oprawa dźwiękowa. A jednak nadal z jakiegoś powodu oglądało mi się to lepiej, aniżeli Reconguistę. Być może wywołane jest to tym, że "Cross Ange" bywało momentami tak złe, że aż dobre i oglądając je kwiczałem głośno ze śmiechu patrząc, jakie debilizmy Fukuda serwuje swoim fanom. Może zatem tak - nie polecam tego jako dobry tytuł, ale jako coś do obejrzenia z kumplami na ostro zakrapianej imprezie. Śmiechu będziecie mieli co nie miara. Myślę, że gdyby stworzyć z tego grę pijacką, to wszystkim uczestnikom zabawy film urwałby się już po pierwszym odcinku.

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 2014
Pełny Tytuł: „Cross Ange: The Rondo of Angel and Dragon” ("Cross Ange: Tenshi to Ryuu no Rondo")
 Reżyseria: Ashino Yoshiharu
Scenariusz: Mitsuo Fukuda
Muzyka: Akiko Shikata
Gatunek: Super Robot, Dramat, Komedia, Science-Fiction, Fantasy
Liczba Odcinków: 25
Studio: Sunrise
Ocena Recenzenta: 4.5/10

Screeny: