sobota, 31 grudnia 2016

Szczęśliwego Nowego Roku!!



Jako że zaraz uciekam na sylwestrową imprezę i nie wiem, w jakim stanie trzeźwości z niej powrócę, tostuję coroczne krótkie podsumowanie i życzenia nieco wcześniej, niż zwykle.

Kochani Czytelnicy! Chciałbym wam z całego serca życzyć wszystkiego najwspanialszego, w nadchodzącym roku 2017. Aby był on dla was czasem pełnym szczęścia i radości. By nie spotkały was żadne przykrości ani tragedie i by spełniły się wszystkie wasze, najskrytsze nawet, marzenia. Jestem wam naprawdę wdzięczny za każde jedno zerknięcie na moje wypociny i za każdy pozostawiony pod nimi komentarz . To dzięki wam nadal mam motywację do - okropnie nieregularnego co prawda - pisania i postowania kolejnych tekstów. 

W tym roku udało mi się napisać więcej, niż w ubiegłym, choć nadal nie udało mi się wrócić do formy z pierwszych lat działalności. No ale przynajmniej odnoszę wrażenie, że choć tekstów wychodzi teraz trochę mniej, to jakościowo są one dużo lepsze, niż te z początków istnienia blogaska. Jestem też z siebie "dumien", że udało mi się zacząć częściej pisać coś innego, niż tylko recenzje produkcji niszowych i z lamusa. W przyszłym roku bardzo chciałbym też zacząć jakąś nową serię notek poświęconą zasłużonym reżyserom, ilustratorom czy też animatorom, którzy mieli olbrzymi wpływ na kształt japońskiego przemysłu animowanego. Ludziom takim jak Obari, Kanada, Dezaki czy też Tezuka. Oprócz tego nieustannie zastanawiam się też, czy nie porobić w końcu zakładek na poszczególne notki i nie posortować ich tematycznie, by łatwiej się to wszystko przeglądało. Do tej pory miałem to raczej gdzieś, biorąc pod uwagę że traktowałem tego blogaska raczej jako po prostu coś, gdzie mogę raz na jakiś czas przelać swoje myśli. Jednak jako że czyta i komentuje go coraz więcej ludzi to myślę, że warto byłoby chociaż trochę ten bałagan ogarnąć. Jeśli znajdę czas i chęci, to może się za to wezmę. A jak mnie już w ogóle do reszty pogrzeje, to może nawet zrobię mu generalny redesign. Ale fanpejdża to chyba nigdy nie założę *śmiech*.

Z kwestii nieblogaskowych, które chciałbym podsumować - 2016 uważam (wbrew powszechnie panującej w netach opinii) za rok całkiem udany. Poznałem mnóstwo fantastycznych ludzi, z którymi spędziłem wiele cudownych, pełnych śmiechu chwil; po raz kolejny udało mi się spotkać z kochanymi ludźmi z polskiego fandomu figurkowego i spędzić bardzo miło weekend; okazało się, że mam na wydziale jeszcze bardziej memicznych wykładowców, niż myślałem (w tym dziennikarza Polsatu, którego zafascynowałem 4chanem *śmiech*); udało mi się poprowadzić sporo świetnych prelekcji, dzięki którym więcej ludzi zainteresowało się m.in pracami Kanady, okresem lat 80-tych, "Brave Series", czy też animacją niezależną; moja kolekcja powiększyła się o mnóstwo nowych gier, książek, figurek i innych gadżetów, w tym takich cholernie rzadkich; dzięki bazowanym grupom fansuberskim udało mi się w końcu obejrzeć mnóstwo kultowych tytułów, które z powodu braku tłumaczenia zalegały mi od lat w backlogu; no i zapowiedziano mnóstwo interesujących mnie anime, w szczególności Centaura (nareszcie!!), nowe Yamato, Fafnera i FMP, czy też OVA na podstawie jednej z moich ulubionych gier, czyli "Azure Striker Gunvolt".

Szkoda mi jedynie, że odeszło tak wielu słynnych i zasłużonych, w tym także dla przemysłu animowanego ludzi. Wieczny odpoczynek racz im dać Panie.

Jeszcze raz wszystkiego najlepszego, Kochani. Mam nadzieję, że nadal będziecie z chęcią tego obscure blogaska odwiedzać!

piątek, 30 grudnia 2016

Magiczna przygoda w krainie wyobraźni - "Flip Flappers" (2016)

Dobiegający już końca sezon jesienny był naprawdę cholernie dobry. Dostaliśmy nie tylko wiele naprawdę udanych kontynuacji, ale też całkiem sporo zaskakująco oryginalnych i pomysłowych serii. Wspomnieć wystarczy takie tytuły jak "Brave Witches", "Yuri on Ice", "Hibike 2", czy też "Occultic;Nine". Wśród wszystkich tych bajek pojawiła się jednak jedna tak cudowna, że nie tylko z miejsca zmiotła całą swoją silną sezonową konkurencję, ale również okazała się absolutnie najlepszą produkcją całego roku. Mowa oczywiście o ślicznej, kolorowej i rozbudzającej dziecięcą wyobraźnię opowieści o dojrzewaniu - "Flip Flappers".

Cocona od zawsze miała problemy z podejmowaniem decyzji. Bez względu na to, czy dotyczyły one totalnych błahostek, czy też faktycznie kluczowych spraw, nieustannie nękały ją obawy, że popełni fatalny błąd, który wyrządzi nieodwracalne szkody w jej dalszym życiu. Wraz z rozpoczęciem edukacji w szkole średniej, decydowanie o przyszłości stało się dla niej jeszcze trudniejsze. Ciężko się jej jednak dziwić, w końcu jest to jeden z najważniejszych okresów w życiu dojrzewającego człowieka. To w jego trakcie podejmuje się w końcu większość decyzji dotyczących dalszej edukacji, czy też kariery zawodowej.
Pewnego dnia, w drodze do szkoły nasza bohaterka jest świadkiem niecodziennego zjawiska. Oto nad jej głową, na dziwacznej latającej desce surfingowej, przelatuje tajemnicze rude dziewczę... które zaraz potem zderza się z małym żółtym robotem i prawie wpada pod nadjeżdżający tramwaj, po czym rozpływa się w powietrzu. Z osłupienia Coconę wyrywa jej koleżanka z klasy i raźnym krokiem obie udają się na następną bimbę, mającą zawieźć je do szkoły.

W trakcie zajęć Cocona nieustannie ma wrażenie, że ktoś ją obserwuje. I faktycznie - kiedy podczas przerwy udaje się do znajdującej się na obrzeżach szkoły przestrzeni składzikowej, by w spokoju porozmyślać o wyborze przyszłej szkoły, spotyka... tę samą, rudą wariatkę, którą widziała wcześniej. Dziewczynka przedstawia się jako Papika i obwieszcza Coconie, że od bardzo, bardzo dawna na nią czekała i że chce ją zabrać w jakieś dziwne miejsce, którego nazwy nie pamięta. Sytuacja robi się jeszcze dziwniejsza, kiedy pojawia się jeszcze wcześniejszy żółty robot, który doprecyzowuje iż Papice chodzi o miejsce zwane "Pure Illusion"... po czym łapie obie dziewczynki i deskę Papiki, i wskakuje z nimi do olbrzymiej rury. Cocona nie ma nawet chwili, by dokładnie przeanalizować co się właśnie odwaliło, bo zdaje sobie sprawę, że znajduje się w jakiejś szalonej, mrugającej pierdyliarem kolorów przestrzeni. A na tym szokujących wydarzeń dla niej nie koniec. Chwilę potem wraz z Papiką i jej robotem trafia do dziwacznej, pokrytej wiecznym jadalnym śniegiem krainy, zamieszkanej przez olbrzymie śnieżne gąsienice ze świecącymi oczami. Tak oto zaczyna się jej wielka, niesamowita przygoda, podczas której wraz ze swoją nową towarzyszką będzie poszukiwać tajemniczych artefaktów zwanych "Fragmentami", zdolnych spełnić każde, najskrytsze nawet pragnienia.

Pierwszy odcinek "Flip Flappers" był chyba najbardziej zaskakującym, nieprzewidywalnym wprowadzeniem do historii, z jakim od lat miałem do czynienia. W trakcie jego oglądania przez cały czas byłem dokładnie tak samo skołowany, a jednocześnie zafascynowany kolejnymi wydarzeniami, co Cocona. Z każdym kolejnym wariackim twistem serwowanym przez twórców, w mojej głowie zaczynało się kłębić coraz więcej pytań. Kim właściwie jest Papika? Dlaczego wciągnęła Coconę w całe to szaleństwo? Czym jest "Pure Illusion"? O co chodzi z tymi wszystkimi fragmentami? Najlepsze w tym wszystkim jest to, że twórcy bynajmniej nie spieszą się z udzielaniem na te pytania odpowiedzi. Zamiast tego w bardzo pomysłowy i subtelny sposób podsuwają widzowi coraz to kolejne wskazówki, zmuszając go do kombinowania na własną rękę. I to nie tylko w pierwszym odcinku, ale przez praktycznie całą serię! "Flip Flappers" to jedna z tych nielicznych, wyjątkowych chińskich bajek, które świetnie rozumieją co to znaczy "Show don't tell". Twórcy miast kłapać tylko dziobami postaci, wolą operować przede wszystkim obrazem, by opowiedzieć swoją historię. Pamiętam nawet, że gdy seria wystartowała, to wielu Japończyków było totalnie skołowanych i zdziwionych, bo nie dostali tak bardzo typowego dla anime obfitego infodumpa. Takowe pojawiają się bardzo sporadycznie i dopiero w kilku ostatnich odcinkach serii, co zdecydowanie należy jej przyznać jako olbrzymi plus i jeden z wielu powodów, czyniących ją produkcją nad wyraz udaną i oryginalną.

Kolejną zaletą serialu jest to, jak świetnie miksuje on ze sobą mnóstwo pozornie sprzecznych rzeczy. Dużo prościej jest wymienić, elementy jakich gatunków się we "FliFla" nie pojawiają, niż napisać całą litanię tych, o które bajka zahacza. Znajdziemy tutaj dosłownie wszystko - magiczne dziewczęta; mroczne, napawające niepokojem domostwa rodem z najsłynniejszych hitów kina grozy; cyberpunkowe miasta i wielkie roboty; antropomorfizowane zwierzęta; tajemniczą sektę religijnych fanatyków, przypominającą ku klux klan; odziane w futurystyczne pancerze i najnowsze rodzaje uzbrojenia oddziały specjalne; czy też wizualizację ludzkiej psychiki w formie miniaturowego, pełnego swoich własnych tajemnic świata. Co więcej - "FliFla" nie idzie na łatwiznę i nie serwuje widzowi wszystkich tych elementów w taki sam sposób, jak robią to produkcje gdzie pojawiają się one normalnie. Zamiast tego świetnie się nimi zabawia, odbija je w krzywym zwierciadle i wywraca do góry nogami. Wszystko po to, aby jeszcze bardziej zszokować i zaciekawić widza, by uświadomić mu, że za każdym razem gdy już zdaje mu się, że przewidział jak dalej potoczą się wydarzenia, jest w wielkim błędzie. Ogromnie podobało mi się zwłaszcza niesamowicie niespodziewane, cholernie pomysłowe zagranie przeprowadzone przez twórców w finałowym odcinku. Niestety, aby dokładnie napisać wam o co chodzi musiałbym teraz całą bajkę zaspoilerować, a w przypadku tytułu tak niesamowitego, zachęcającego odbiorcę do snucia własnych domysłów i interpretacji, byłoby to po prostu niewybaczalną zbrodnią.

Kolejnym co niesamowicie kupiło mnie we "Flip Flappers" były fantastyczne, niezwykle pomysłowe, a chwilami nawet kosmicznie absurdalne nawiązania do innych tytułów. Moja wewnętrzna starociota ucieszyła się niesamowicie szczególnie z prześmiesznego, cholernie trafnego mrugnięcia w stronę mojego ukochanego "Brave Series". W jednym z epizodów pojawia się bowiem wielki robot o niezwykle karykaturalnych, sztywnych i kanciastych kształtach, do złudzenia przypominający stare zabawki produkowane przez firmę Takara. Ale nie martwcie się, "FliFla" nie nawiązuje tylko do takich obscure dla większości współczesnych widzów rzeczy. Oprócz tego zobaczycie tutaj także referencje do "Mad Maxa", "Sailor Moon", "Saint Seiya" i wielu, wielu innych mniej lub bardziej popularnych produkcji.

Niestety, choć "FliFla" robi tak wiele rzeczy dobrze, to jednak ma też kilka dość widocznych niedociągnięć. Choć cała intryga, na której opiera się fabuła serialu, jest bardzo ciekawa i rozbudowana, to jednak przez dość nieumiejętne gospodarowanie czasem twórcy musieli chwilami iść trochę za bardzo na skróty. Przez to nie wszystkie wątki zostały rozwinięte w satysfakcjonujący sposób. Zwłaszcza w ostatnich odcinkach serii potrafi rzucić się w oczy sporo zmarnowanych szans na lepsze domknięcie niektórych z nich. Ciężko się temu jednak dziwić, biorąc pod uwagę że "Flip Flappers" było reżyserskim debiutem. Odpowiedzialny zań Kiyotaki Oshiyama był do tej pory jedynie animatorem. "FliFla" było pierwszą produkcją, nad którą miał pełną kontrolę. Dodatkowo pod sam koniec serii odeszła główna pisarka scenariusza, co również miało wpływ na ostateczne zakończenie.
Wpadki te nie odbijają się co prawda jakoś niesamowicie negatywnie na fantastycznym całokształcie historii, ale jednak mogą troszeczkę rozczarować, zwłaszcza po tym, jak idealne były pierwsze 2/3 bajki.

Przejdźmy teraz do postaci, które są kolejną rzeczą czyniącą z "FliFla" tytuł tak bardzo godny polecenia. Na pierwszy plan wysuwają się zdecydowanie dwie urocze główne bohaterki - Cocona oraz Papika. Szczególnie ważna jest ta pierwsza, przez pryzmat której obserwujemy większość historii. "Flip Flappers" jest bowiem opowieścią o jej dojrzewaniu. Podczas wspólnych wypraw z Papiką, dziewczynka nie tylko przeżywa liczne zwariowane przygody i stawia czoła kolejnym niebezpieczeństwom. To zaledwie pretekst do tego, by pokazać jak stopniowo uczy się radzić sobie z różnymi problemami, akceptować samą siebie, czy też jak przebaczać najbliższym i kochać ich nawet wtedy, gdy zdarzy im się nas dotkliwie zranić. W końcu Cocona pokonuje również swoją największą słabość i zdobywa się na odwagę, by podejmować własne decyzje i ponosić ich konsekwencje. 
Papika zaś to na pierwszy rzut oka małe, naiwne i lekkomyślne dziecko z zaawansowanym ADHD. Niezwykle ciekawska świata, bez przerwy wszystko komentująca i zadająca infantylne pytania, ładująca się w coraz to kolejne tarapaty - wszędzie jej po prostu pełno. Z początku działa przez to Coconie strasznie na nerwy, jednak po kilku wspólnych przygodach obie dziewczynki zaczynają coraz lepiej się rozumieć i zawiązuje się między nimi głęboka przyjaźń. A kto wie, czy i nie coś więcej. Z biegiem historii dowiadujemy się także coraz więcej o przeszłości Papiki, w tym o bardzo nieprzyjemnym sekrecie, który wystawi przyjaźń jej i Cocony na niezwykle trudną próbę.
Kolejną świetną postacią jest Yayaka, przyjaciółka z dzieciństwa Cocony. Na ogół wyluzowana i kierująca się w życiu przede wszystkim zdrowym rozsądkiem, stanowi bardzo fajny kontrast dla roztrzepanej i szalonej Papiki, która pojawia się nagle znikąd i "kradnie" jej najbliższą przyjaciółkę. Podobnie jak i główna para bohaterek, również Yayaka szybko okazuje się być postacią o wiele bardziej skomplikowaną, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Przez pierwszą część serii gra raczej rolę postaci pobocznej, ale stopniowo, z każdym kolejnym odcinkiem robi się coraz ważniejsza, aż w końcu w finałowych odcinkach jest już bohaterką nie mniej ważną, niż Cocona i Papika. Zalicza też równie, a może nawet bardziej, złożony rozwój charakteru, co panna niezdecydowana.

Pozostali bohaterowie już tak rozbudowani nie są, ale nadal nie w sposób odmówić im uroku i różnorodności. Każdy z nich ma swój własny, wyraźnie zarysowany charakter i rolę do odegrania. Najciekawszymi z nich są zdecydowanie tajemniczy szef Papiki - Dr. Salt - wspierający go w badaniach nad "Pure Illusion" szalony naukowiec bishounen - Hidaka - starsza koleżanka Cocony, pasjonująca się malarstwem - Iroha - czy też niesamowicie pocieszny robocik Bu-chan, który często jest źródłem wielu zabawnych akcji, jakie mają miejsce we "FliFla".  W dalszych epizodach serii pojawia się również jeszcze jedna, rzekomo ważna dla historii bohaterka, ale tutaj twórcy po raz kolejny bawią się schematami i grają na nosie widzowi. W wielu anime, pod sam koniec pojawia się znikąd często jakaś uber istotna postać, mająca być swoistym finałowym, lub też przedostatnim bossem etc. Ta z "FliFla" zaś, choć z początku na taką jest kreowana, ostatecznie okazuje się być kimś całkiem innym i nie robi absolutnie nic. Niektórym może się to wydać jakąś okropną wadą, ale jak dla mnie było to właśnie raczej kolejnym przykładem wyśmiewania utartych dla chińskich bajek zagrywek. A wielki zły boss, pociągający za sznurki zza sceny też jakby co jest, więc nie ma na co narzekać.

"Flip Flappers" deklasuje praktycznie wszystkie inne anime tego roku nie tylko pod względem świeżości historii i sposobu jej przedstawienia, czy też złożoności postaci. Miażdży je także, a może nawet przede wszystkim, w kwestii oprawy audiowizualnej. Seria jest niesamowicie kolorowa i bajkowa, pełna  cudownych, wyimaginowanych lokacji, silnie oddziałujących na wyobraźnię. Każda kolejna z odwiedzanych przez bohaterki "Pure Illusion" jest całkowicie inna od poprzedniej. Raz przyjdzie im przemierzać surrealistyczne, podlane sosem z LSD i nieustannie zmieniające kolory składowisko odpadów; następnie znajdą się na pustyni podobnej do tej z "Mad Maxa", gdzie królują napakowani bandyci i uwodzicielskie sukuby; potem odwiedzą napawającą niepokojem europejską szkołę dla dziewcząt, zamieszkaną przez równie przerażające, pozbawione twarzy i mówiące rozstrojonym głosem uczennice; innym razem znowuż trafią do przykrego, wyglądającego jak stare fotografie świata z przeszłości, gdzie będą musiały zmierzyć się ze swoimi lękami; potem odwiedzą jeszcze cyberpunkowe futurystyczne miasto, w którym wielkie roboty zmagają się z dziwacznymi potworami w rytm piosenek charakterystycznych dla mecha anime z okresu lat 70-tych; a także pozornie cichą i piękną polanę, która szybko zmienia się w wypraną z kolorów wizję jak z najgorszego koszmaru. Wszystkie te lokacje różnią się od siebie nie tylko pomysłem, ale nawet stylem rysunku czy też kolorystyką i oświetleniem. Wyraźnie widać, że inspiracją dla twórców było bardzo wiele rzeczy, poczynając od słynnych dzieł sztuki, przez najbardziej uznane tytuły z literatury światowej, na najpopularniejszych tworach popkultury kończąc. Niektóre z nich wyglądają jak coś żywcem wyrwanego z obrazów Salvadora Daliego albo Picassa, inne znowuż są przeraźliwie realistyczne, stanowiąc kontrast dla tych surrealistycznych, a zdarzają się też i takie przypominające lokacje wyciągnięte z całkiem innych anime. Odpowiedzialne za tła studio Pablo spisało się po prostu fenomenalnie, nadając każdej z lokacji jej własny, oryginalny i niepowtarzalny klimat.

Projekty postaci są bardzo urocze, kolorowe i zróżnicowane. Każdy z bohaterów ma jakiś szczególny dla siebie, wyrazisty element, odróżniający go od wszystkich pozostałych.Najważniejszym elementem designu każdego z nich są jednak niezwykle ekspresywne oczy. To, jak wiele postacie "FliFla" wyrażają za ich pomocą jest naprawdę niezwykłe. W zależności od rozgrywających się na ekranie wydarzeń odpowiednio się rozszerzają i zwężają, mętnieją, a nawet zmieniają kolory. Ale mało tego! Bohaterowie fantastycznie wyrażają też swoje emocje za pomocą niesamowitej po prostu mimiki i gestykulacji. Dawno nie widziałem tak bardzo ekspresywnych postaci, potrafiących przekazać tak dużo już samą mową ciała.
Niesamowicie podobały mi się także wszelkie kostiumy postaci, w szczególności te przywdziewane przez Papikę oraz Coconę podczas ich transformacji w magiczne dziewczęta. Nie tylko odwracają one całkowicie palety kolorów obu bohaterek, ale jeszcze w bardzo ciekawy sposób zabawiają się gradientami, w sugestywny sposób symulując za ich pomocą na przykład zakolanówki. Nie są to też w 100% czysto czarodziewczynkowe stroje, bo ocierają się także o power armor, za sprawą mechanicznych skrzydeł, czy też elementów uzbrojenia używanych przez obie bohaterki.

Na ogromną pochwałę zasługuje jednak przede wszystkim fenomenalna animacja. Dawno już nie widziałem serii telewizyjnej, która niemal przez cały czas trzymała tak wysoki poziom. Płynność oraz dynamiczność ruchów we "FliFla" są po prostu niesamowite. Sakuga wylewa się tutaj z ekranu w niemal każdej scenie, ujęcia są wykonane pod wieloma ciekawymi, dynamicznie zmieniającymi się kątami, a tzw. "impact frames", czy też ferie barw, pocisków, rozbłysków i eksplozji tylko to wszystko jeszcze uatrakcyjniają. Na szczególną pochwałę zasługują w szczególności odcinki trzeci oraz ósmy, które były absolutnymi arcydziełami, przy podziwianiu których człowiek ekscytował się tak bardzo, że nie był w stanie usiedzieć na krześle. A wiecie, co jest najlepsze? Że nie ma tu ani krzty animacji komputerowej. Wszyściuteńko jest zrobione metodami tradycyjnymi, ślicznie narysowane. Yoshinori Kanada byłby dumny. Wyraźnie widać, że animatorzy świetnie się bawili i włożyli we "FliFla" całych siebie. Do tego stopnia, że niektórym z nich zdarzało się nawet omdleć z wysiłku i natłoku pracy, co było nawet postowane na oficjalnym twitterze bajki. Bazowane 3hz. Jestem pełen szacunku i podziwu. Powinni oni być inspiracją i wzorem do naśladowania dla wszystkich tych studiów, które ułatwiają sobie życie i idą na skróty animując komputerowo. 

Muzyka we "FliFla" również jest cudowna. Skomponowana w pełni przez zespół TO-MAS, niesamowicie dobrze oddaje absurdalny, baśniowy, a momentami nawet oniryczny wręcz klimat produkcji. Fantastycznie podkreśla atmosferę każdej ze scen, zarówno tych po brzegi napakowanych akcją i eksplozjami, jak i tych dużo spokojniejszych, podczas których bohaterowie otwierają się przed sobą i widzami. Bardzo podobało mi się także, że w najważniejszych chwilach utwory nie zaczynają od razu grać najgłośniej jak się da, ale raczej stopniowo zyskują na sile. Genialne są także opening oraz ending. Ten pierwszy wykonany jest przez słynną, niezwykle utalentowaną ZAQ. "Serendipity" to szybka, rytmiczna, niesamowicie wpadająca w ucho piosenka, idealnie pasująca do szalonego anime, jakim jest "FliFla". Dodatkowo okraszona jest równie fenomenalną, efektowną i wywołującą opad szczęki animacją, pokazującą widzowi z jak fantastycznym tytułem ma do czynienia. Ending zaś, zatytułowany bardzo adekwatnie - "Flip Flap, Flip Flap" - to niesamowicie przyjemna, bajkowa piosenka, przywodząca na myśl utwory znane nam z czasów dzieciństwa. Oczarowała mnie również jej prześliczna, cudowna mimo swej prostoty animacja. Na dole ekranu poruszają się uproszczone, przeurocze, stylizowane na Jasia i Małgosię miniaturowe Papika i Cocona oraz ich pupile, czyli Bu-chan i przesłodki króliczek Uexkull. Króciutkie scenki przez nich odgrywane są absolutnie rozczulające. W pierwszej możemy zobaczyć Papikę pewnym krokiem idącą ku kolejnej przygodzie, podczas gdy za jej plecami, powolutku posuwa się zlękniona Cocona, rozglądając się na boki; zaraz potem widzimy jak zaniepokojona Cocona traci Papikę z oczu, a ta stroi sobie z niej żarty chowając się i wychylając co chwila zza pobliskiego drzewa; nastepna scenka przedstawia komicznie przerażoną, krzyczącą wniebogłosy Coconę oraz tarzającą się po ziemi ze śmiechu Papikę; a potem obie dziewczynki łapią się za rączki i ruszają wspólnie ku następnej przygodzie i tak dalej, i tak dalej. W tym samym czasie, po górze ekranu przesuwają się zaś przecudowne, kolorowe ilustracje, jakby żywcem wyciągnięte z najpiękniejszych książek dla dzieci. Po prostu magia!

Wspomnieć wypada jeszcze o grze aktorskiej, bo jest po prostu rewelacyjna. To, jak wiele serca aktorzy włożyli w każdą ze swoich postaci jest po prostu niesamowite. Fantastycznie udało im się odegrać każdą scenę, przekonująco oddać każdą, nawet najmniej wyczuwalną emocję swoich bohaterów. Słuchając wypowiadanych przez nich kwestii wyraźnie słychać, że świetnie się przy "Flip Flappers" bawili. Godne podziwu jest to tym bardziej, gdy zdamy sobie sprawę iż wielu z aktorów występujących we "FliFla" to wcale nie jacyś wielcy weterani przemysłu seiyuu, a dość nowe gwiazdy. Na szczególną pochwałę zasługują zwłaszcza Minami Takahashi oraz Mao Ichimichi, wcielające się w role Cocony oraz Papiki. Świetnie wypadł także Jun Fukushima w roli szalonego Hidaki oraz Ayaka Ohashi w roli cool Yayaki. Absolutnie rozbrajał mnie także wcielający się w Bu-chana Kazuyuki Okitsu. Wydawane przez niego dźwięki i zdawkowe komentarze małego robocika były po prostu genialne i stworzyły z niego niezapomnianą, niesamowicie łatwą do pokochania postać. 

"Flip Flappers" jest absolutnie cudowną serią. Nie jest to co prawda całkowicie pozbawione wad arcydzieło, ale jednak jak na debiut reżyserki prezentuje się po prostu fenomenalnie. Zachwyca praktycznie wszystkim, od ciekawej, baśniowej opowieści, przez przesympatyczne postacie, na fantastycznej oprawie audiowizualnej kończąc. Wyraźnie widać w nim ogromną kreatywność stojących zań ludzi i to, jak wiele miłości w projekt ten włożyli. Jak dla mnie bezkonkurencyjnie jest to najlepsza kreskówka nie tylko sezonu jesiennego, ale i całego roku. Gorąco i z całego serca polecam! Już dawno żadna bajka nie dostarczyła mi tyle frajdy i nie wciągnęła tak mocno do swojego magicznego świata.

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 2016
Pełny Tytuł: „Flip Flappers”
 Reżyseria: Kiyotaka Oshiyama
Scenariusz: Kiyotaka Oshiyama, Sekine Ayumi
Muzyka: TO-MAS
Gatunek: Komedia, Akcja, Science - Fiction, Magical Girls, Horror, Fantasy, Super Robot, Yuri, Dramat, Psychologiczny
Liczba Odcinków: 13
Studio: 3Hz
Ocena Recenzenta: 9/10

Screeny:









czwartek, 29 grudnia 2016

Waleczne Wiedźmy z Europy wschodniej - "Brave Witches" (2016)

Fumikane Shimada to bardzo popularny rysownik, specjalizujący się w rysowaniu ślicznych mecha-musume, będących połączeniem pięknych dziewcząt i maści wszelkiej maszynerii. Największą sławę przyniosło mu zdecydowanie bardzo głośne "Strike Witches". Zwariowana alternatywna wizja okresu Drugiej Wojny Światowej, gdzie zamiast między sobą, ludzie walczą z wrednymi kosmitami - Neuroi. W dodatku zwalczają ich głównie przy pomocy nastoletnich magicznych dziewcząt, pozbawionych spodni i z samolotami na nogach. Brzmi debilnie? Jak najbardziej. Ale wystarczy spojrzeć trochę dalej niż pupy bohaterek, by dostrzec że wbrew pozorom jest to naprawdę ciekawe, solidnie przemyślane uniwersum. Co więcej, wszystkie jego absurdy są też zaskakująco sensownie (na tyle, ile to oczywiście możliwe) wyjaśnione i uzasadnione. To jak wiele miłości i uwagi autor włożył w kreację świata przedstawionego naprawdę zasługuje na pochwałę. Bazując luźno na okresie Drugiej Wojny, Fumikane nie tylko rozpisał szczegółowo całą jego historię, ale też relacje między zamieszkującymi go niezwykle licznymi narodowościami i postaciami. Jakby tego było mało, wymyślił także interesujące rodzaje magii i uzbrojenia, z bardzo rozbudowanymi, zaskakująco trzymającymi się kupy zasadami funkcjonowania. 

Nic zatem dziwnego, że "Strike Witches" szybko doczekało się animowanej adaptacji. W roku 2008, za sprawą studia Gonzo, na ekrany telewizorów trafiła pierwsza seria animowana o przygodach uroczych żołnierzo-czarodziejek. Niestety, zbytnio skupiała się na pupach i cyckach nastolatek, olewając praktycznie wszystkie inne, o wiele ciekawsze elementy wykreowanego przez Fumikane uniwersum. Seria wywołała ogromną aferę w chińskobajkowym świecie i zyskała sobie równie wielu zwolenników, co przeciwników. Osobiście bawiłem się przy niej całkiem przyjemnie, choć mierziła mnie momentami jej przeraźliwa głupota i to, jak daleko posuwali się twórcy w kwestiach fanserwisowych.  Odcinek, w którym bohaterki kradną sobie nawzajem bieliznę, czy też ten, gdzie jedna z nich zabiła kosmitę pośladkami, bo niefortunnie wleciał jej do majtek, wprawiły mnie w tak ogromne zażenowanie, że musiałem sobie zrobić dłuższą przerwę. Sytuacji nie ratowała strasznie głupia Mary Sue protagonistka, która dopiero pod koniec drugiego sezonu zaczęła robić się naprawdę fajną postacią. No i szkoda było mi też strasznie, że serial skupiał się tylko i wyłącznie na jednym konkretnym oddziale, pokazując inne (często o wiele ciekawsze) wiedźmy przez zaledwie kilka sekund.

Rok temu zapowiedziano jednak, że kolejna seria o Wiedźmach będzie się skupiać na nowej grupie bohaterek. W dodatku miał to być ukochany przez fanów oddział 502 "Brave Witches", walczący bezpośrednio na pierwszej linii frontu. Ucieszyłem się niezmierne, bo mogło to oznaczać, że w końcu dostaniemy adaptację, która pokaże trochę więcej świata przedstawionego i skupi się bardziej na powietrznych bitwach, niż zadkach młodych dziewcząt. I tak też się stało - "Brave Witches" jest dokładnie takimi "Samolodupami", jakie zawsze chciałem zobaczyć.

Wrzesień 1944. W japońskim mieście portowym Sasebo mieszka urocza Hikari, młodsza siostra słynnej Takami Karibuchi - pięknej i zasłużonej dla wojska wiedźmy, nazywanej "Bohaterką Sasebo". Zainspirowana sukcesami swojej siory, nasza bohaterka również daje z siebie wszystko i uczęszcza do szkoły lotniczej, szkolącej młode wiedźmy do walki na froncie. Niestety, dziewczynce brakuje wrodzonego talentu Takami i jej moc magiczna jest strasznie słaba, co skutecznie utrudnia jej robienie jakichkolwiek postępów. Hikari jest jednak bardzo zdeterminowana i nie poddaje się, nawet mimo bardzo uszczypliwych komentarzy jednej z koleżanek. Jej ciężka praca przynosi w końcu efekty. Udaje jej się zdać specjalny egzamin, dzięki czemu może wyruszyć wraz ze swoją siostrą do Europy. Po drodze zostają jednak zaatakowane przez chmarę Neuroi, przez co Takami zostaje ciężko ranna i  nie jest w stanie toczyć dalszej walki. W wyniku takiego obrotu spraw Hikari decyduje się tymczasowo zająć jej miejsce i zostaje nową członkinią słynnego oddziału 502 "Brave Witches". Bardzo szybko okazuje się jednak, że będzie musiała zdrowo się natrudzić, by w ogóle dotrzymać kroku pozostałym jego członkiniom.

"Brave Witches" oczarowało mnie już pierwszym odcinkiem. Od samego początku czuć było, że w końcu dostaniemy serię wiernie adaptującą oryginalne uniwersum. Fabuła nie należy może do wybitnie skomplikowanych, ale jest dobrze przemyślana i solidna. To bardzo fajna i sensownie poprowadzona opowieść "od zera do bohatera". O tym, że nawet bez wielkiego talentu, możemy spełnić swoje marzenia, jeśli tylko zamiast siedzieć na dupie i jojczyć weźmiemy się hardo do roboty. Dodatkowo, w przeciwieństwie do poprzednich animowanych "Strike Witches", historia jest nieustannie rozwijana, bez przerw na totalnie bzdurne i nikomu niepotrzebne odcinki fanserwisowe. Jakby tego było mało, dostajemy tutaj mnóstwo informacji o świecie przedstawionym, czego również cholernie brakowało w poprzednich seriach. Widzowie niezaznajomieni z oryginalnymi tweetami i ilustracjami od Fumikane mogą w końcu zobaczyć, że tak naprawdę, mimo że wiedźmy stanowią teraz główną ofensywę przeciwko Neuroi, to normalne wojsko wcale nie jest takie bezużyteczne i nie ukrywa się gdzieś tam za plecami nastoletnich bohaterek, wychodząc tylko na większe akcje. W "Brave Witches" wiedźmy są podczas swych potyczek nieustannie wspomagane przez normalnych żołnierzy, często stanowiących dla nich naprawdę nieocenione wsparcie. Mało tego! Wiedźmy i zwykli żołnierze wchodzą ze sobą często w interakcje nawet poza polem bitwy, czego również w poprzednich anime nie mieliśmy raczej okazji zobaczyć. A na tym przybliżania widzowi funkcjonowania wiedźmowego uniwersum nie koniec. Dowiadujemy się też, na przykład, że wiedźmy są tak bardzo popularne, że kręcą o nich nawet filmy kinowe. Do tej pory można było więcej o tym przeczytać tylko w mangach i wybranych nowelkach. Na plus także przemycanie informacji o uzbrojeniu i innej technologii za sprawą specjalnych planów, pojawiających się przed każdym z eyecatchy.
Bardzo podobało mi się też, że znacznie zredukowano liczbę ujęć na pupy i biusty bohaterek oraz wszelkie inne fanserwisowe głupoty. Oczywiście wciąż mamy tutaj okazję popodziwiać wdzięki bohaterek (bez tego nie byłoby to w końcu "Strike Witches"), ale w przeciwieństwie do serii poprzednich nie jest to już głównym daniem bajki, a w dodatku serwowane jest często w dużo grzeczniejszy, bardziej naturalny sposób.

Niesamowicie kupiły mnie również bohaterki. Co prawda lubiłem je już za sprawą ilustracji i oryginalnych historyjek pana Fumikane, ale strasznie spodobało mi się też, jak przedstawiono je tutaj. "Waleczne Wiedźmy" to bowiem bardzo zróżnicowana i barwna gromadka. Znajdują się wśród nich m.in bardzo pracowita, ale niezwykle cicha i nieśmiała Georgette; troskliwa i kochająca Sadako, zajmująca się swoimi koleżankami jakby była ich mamą; pewna siebie, zawsze chętna do bitki chłopczyca Kanno; radosna i przyjazna wszystkim, choć bardzo pechowa Nipa; dojrzała i inteligentna Edytha, zajmująca się szkoleniem nowych rekrutów; świetna strateg i mechanik z pamięcią fotograficzną Aleksandra; czy też doświadczona, acz chwilami zbyt lekkomyślna, Waltrud, będąca równocześnie niepoprawną kobieciarą, mającą szczególną słabość do pięknych blondynek. Praktycznie każda z nich dostaje odpowiednią ilość czasu ekranowego, aby sensownie się zaprezentować i rozwinąć, by zyskać sympatię widza. Bardzo dobrze przedstawiono również wszelkie interakcje, jakie między tymi wszystkimi dziewczętami zachodzą. Jak zawiązują między sobą przyjaźnie, wspierają nawzajem w trudach walki, czy też jak wspólnie spędzają czas wolny. Najbardziej oczarowała mnie jednak stworzona specjalnie na potrzeby bajki nowa bohaterka, czyli Hikari. W przeciwieństwie do obdarzonej niesamowitymi mocami zbawczyni wszechświata, czyli Yoshiki z poprzednich serii, jest ona postacią bardzo naturalną. Nie zachowuje się jak skończona debilka, nie marzy nieustannie o cyckach swoich koleżanek, ani też nie ląduje z nimi nieustannie na glebie w samym negliżu. Dodatkowo nie jojczy nieustannie, jaka to wojna jest zła i jak bardzo nie ma zamiaru nikogo krzywdzić etc. Wie, w jakiej żyje rzeczywistości i dzielnie bierze sprawy w swoje ręce. I to nawet pomimo tego, że wie iż brak jej wrodzonego talentu! Hikari to bardzo silna i odważna jak na swój wiek dziewczynka, której nie w sposób po prostu nie pokochać. Tym bardziej widząc, jak wiele w niej determinacji. Dodatkowo potrafi, kiedy zajdzie taka potrzeba, ostro zbesztać swoje koleżanki i zmotywować je do dalszej walki. Niesamowicie podobały mi się też jej bardzo naturalne interakcje z członkami rodziny oraz wiedźmami z oddziału. Wszystko to sprawiło, że stała się jedną z moich ulubionych kobiecych bohaterek sezonu jesiennego, przegrywając chyba tylko z dziewczętami z "Flip Flappers". Było mi też jej autentycznie strasznie szkoda, kiedy w jednym z ostatnich epizodów rzewnie się rozpłakała. Poprzednie "Strike Witches" nigdy tak na mnie nie podziałały.
Fanów poprzednich odsłon ucieszy pewnie także fakt, że gościnnie pojawia się tutaj kilka dobrze znanych już bohaterek, w tym kochany przez wszystkich "Sweet Duet" - Sanya i Eila.

Oprawa graficzna bajki ma już jednak niestety kilka poważnych zgrzytów. Choć projekty postaci i tła są naprawdę prześliczne, a paleta kolorów i gra świateł świetnie dobrane, tak już animacja pozostawia momentami sporo do życzenia. Zwłaszcza w porównaniu z poprzednimi odsłonami. Spadki jakości wkradają się nad wyraz często, bohaterki rysowane są chwilami trochę zbyt na odwal się, a jakby tego było mało, razi strasznie nadużywanie komputerowych modeli postaci podczas podniebnych walk, które zawsze były przecież pokazem niesamowitego kunsztu pracujących nad serią animatorów. I pół biedy jeszcze, jakby te modele były chociaż ładne, ale mamy tutaj do czynienia z typowymi, kanciastymi, sztywnymi i pozbawionymi emocji blokami. Seria miewa momentami przebłyski i serwuje widzowi naprawdę fajne, imponujące sceny, ale na ogół prezentuje się tylko poprawnie. Rekompensują to trochę śliczne eyecatche, autorstwa pana Fumikane, ale mimo wszystko bardzo to boli. Tym bardziej, że poprzednie serie "Strike Witches", choć można zarzucić im wiele, to pod względem animacji zawsze były produktami z najwyższej półki.
Na całe szczęście nie rozczarowuje muzyka. Po raz kolejny dostajemy bardzo fajny i energiczny opening zaśpiewany przez utalentowaną Yoko Ishidę, która z franczyzą związana jest od dawna. Świetnie wypadają również utwory przygrywające w trakcie wydarzeń. Nie tylko bardzo zapadają w pamięć, ale też bardzo dobrze wywiązują się ze swojej roli, idealnie podkreślając panującą na ekranie atmosferę. Przyjemny dla ucha jest również skoczny i radosny ending, w każdym z odcinków wykonywany tradycyjnie przez inną wiedźmę. Szkoda tylko, że jego animacja jest dość nudna, koncentrując się głównie na biegnącej przed siebie, a potem lecącej jako brzydki CGI model Hikari.
Jak na "Strike Witches" przystało, również i ta odsłona popisać się może naprawdę niezłą obsadą. Nie jest to może aż taki "All-Star" cast, jak w odsłonach poprzednich, ale jednak wciąż sporo tutaj utalentowanych ludzi. Usłyszymy m.in takie osobistości jak choćby Rina Satou (Negi z "Mahou Sensei Negima", Misaka Mikoto z "Toaru Kagaku no Railgun"), Ai Kakuma (Sento z "Amagi Brilliant Park", Ruuko z "Wixoss"), czy też Hara Yumi (Yumi z "Senran Kagura", Takane z "Idolm@ster").  Aktorzy spisują się w większości wyśmienicie i przekonująco odgrywają swoje postacie, ale ogromnie rozczarował mnie głos Waltrud. Znaczy, problemem nie jest jej barwa głosu, ale to jak strasznie sztywno i wymuszenie brzmi. Wyraźnie słychać że grająca ją aktorka trudzi się momentami strasznie. Ale nie jest to w sumie nic dziwnego, bo grającą ją Ishida Kayo nie ma zbytniego doświadczenia w branży.


"Brave Witches" to zdecydowanie najlepsze animowane wiedźmy do tej pory. Choć w departamencie animacji wypadają słabiej, niż adaptacje poprzednie, to pod każdym innym względem biją je na głowę. Nie tylko ograniczają fanserwis na rzecz solidniejszej, bardziej spójnej historii, ale też całkiem dobrze przedstawiają zarówno sam świat, jak i zamieszkujące go postacie. Zdecydowanie polecam, zarówno widzom którzy z franczyzą styczność już mieli, jak i tym, którzy dopiero chcieliby z nią zacząć przygodę. Tym pierwszym z pewnością spodoba się dużo wierniejsze oddanie ducha oryginalnych prac Fumikane. Drugim zaś tytuł ten pokaże, że "Samolodupy" to wcale nie aż tak koszmarnie głupie uniwersum i że można w nim znaleźć coś więcej, niż tylko tani fanserwis.

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 2016
Pełny Tytuł: „Brave Witches”
 Reżyseria: Takamura Kazuhiro
Muzyka: Nagaoka Seikou
Gatunek: Komedia, Akcja, Magical Girls, Science - Fiction, Militarny
Liczba Odcinków: 12
Studio: Silver Link
Ocena Recenzenta: 7/10

Screeny:







Fafner dostaje kontynuację!



Z ostatniej chwili - na specjalnym Fafnerowym evencie ogłoszono, że seria doczeka się kolejnej kontynuacji. Zatytułowana będzie ona "Soukyuu no Fafner: The Beyond". Nie jestem w stanie znaleźć informacji o tym, czy będzie to seria telewizyjna, OVA czy też kinówka, więc pewnie tego jeszcze nie podano. Nieźle się swoją drogą tym razem z zapowiedzią pospieszyli. Na kontynuację po kinówce musieliśmy poczekać całe 5 lat.

W każdym razie jaram się strasznie. Exodus był fantastyczny i uważam go za najlepsze anime dekady. Jeśli "The Beyond" będzie równie dobre, to chyba szybko wystawię swoją kolejną dziesiątkę. Oby nad serią nadal pracowała ta sama, kochająca ją całym sercem ekipa, co zawsze.

No i oby w końcu Bandai ruszyło dupę i wydało nowe zabawki. Ja dalej czekam na te Robot Damashii przedstawiające Mark Zwolf i Mark Dreizehn...

Źródło

Właśnie wystartowała oficjalna strona projektu, PV ma się pojawić za tydzień.

A teraz wracam do pisania recenzji "Walecznych Wiedźm".

wtorek, 27 grudnia 2016

Świąteczny Unboxing - Grudniowa Paczka od Ranalcusa + Człowiek Witruwiański

Kolędy odśpiewane, pasterki zaliczone i ostatni goście się porozjeżdżali. Nadeszła zatem dobra chwila, by pochwalić się swoimi prezentami. Tym bardziej, że lwia ich część idealnie wpisuje się w tematykę mojego bloga. Zaczniemy najpierw od kolejnej wielkiej paczki od mojego dobrego przyjaciela Ranalcusa. 




Pełen i szczegółowy opis zawartości poniżej: 


1.Elektronika



- GB Boy Colour - Słynna podróbka kultowego Nintendowskiego handhelda, lepsza od niego pod prawie każdym względem. Bardzo solidnie wykonana, z o wiele lepszym ekranem i wbudowanymi 66 grami. Ran dorzucił dodatkowo jeszcze niesamowicie bogaty zestaw gier na prawdziwych kartridżach, o którym więcej za chwilę.


Zabawka cholernie zaciekawiła jednego z najsłynniejszych namefagów z 4chanowego /m/ - dorkly'ego. Gdy zobaczył na jednym z moich zdjęć kolorowe pudełko z chin, zaczął z ciekawością wypytywać, czy jest to zwykły bootlegowy Game Boy, czy też może jakiś nieznany mu wariant "Famiclona".




- Pocket Sakura - Moja kolekcja związana z najlepszą Segową franczyzą - "Sakura Taisen" - rozrasta się o kolejne fanty. Jakiś czas temu dostałem dwie Drama CD, niedawno dotarła do mnie przecudowna statuetka głównej bohaterki (której recenzji możecie się spodziewać lada dzień), a teraz jeszcze taka bardzo nietypowa ciekawostka. "Pocket Sakura" to swoiste połączenie krokomierza z kultowym Tamagotchi, z tą różnicą, że miast cyfrowego zwierzątka zamieszkuje je najlepsza Segowa dziewczynka - Shinguji Sakura. Bohaterka towarzyszy nam podczas podróży, odwiedza różne lokacje i opowiada o swoich wrażeniach, czy też gra z nami w prostą minigierkę w kości. Zabaweczka ma też możliwość połączenia się z Gameboyem Color z uruchomionym "Sakura Taisen GB", celem odblokowania dodatkowych bonusów.





- Gyro Commander - ciekawa zabawka z serii anime "Gyrozetter", za którą odpowiadał Takamatsu Shinji - reżyser takich serii jak m.in "After War Gundam X", czy też najlepsze odsłony "Brave Series", czyli "Goldran" albo "J-Decker". Bajki jeszcze nie oglądałem, więc nie bardzo wiem do czego to cacuszko służy, ale sugerując się zdjęciami z opakowania wygląda mi to na czytnik specjalnych kart z wbudowanymi specjalnymi minigrami.

2. Gry Wideo

Game Boy/Game Boy Colour:




- Donkey Kong GB Diddy Kong and Dixie Kong - kieszonkowa odsłona kultowej serii platformówek, której bohaterami są goryl Donkey Kong i jego przyjaciele. Gra wyróżnia się fenomenalną animacją spritów, świetnie zbalansowanym poziomem trudności i licznymi, barwnymi lokacjami.

- MegaMan Xtreme 2 - Kieszkonkowy spin-off słynnej serii gier platformowych od CAPCOM. Tym razem Zero i X muszą stawić czoła duetowi Mavericków - Królowej Berkanie oraz jej rycerzowi Garethowi - którzy wskrzeszają dawnych rywali bohaterów. Brzmi może jak odgrzewany kotlet, będący uboższą wersją tytułow wydanych na SNES-a czy PSX-a, ale wbrew pozorom broni się bardzo dobrze. Gra jest świetnie zbalansowana i niesamowicie grywalna, punktuje bardzo płynną animacją spritów, dość rozbudowanym systemem upgrade'ów oraz możliwością grania dwoma różnymi bohaterami.

- Koro Koro Kirby - zdecydowanie najciekawsza pozycja z całego zestawienia. Kolejna odsłona przygód uroczego Kirbiego, od poprzednich różniąca się jednak stylem gry jak i samym sterowaniem. Mamy tu do czynienia bowiem z czymś na wzór kultowych labiryntów z kulką. Bohaterem kierujemy nie za pomocą strzałek a... odpowiednio obracając konsolką, bowiem kartridż ma wbudowany żyroskop. Zabawa przednia.

- Warioland 3 - kolejna odsłona przygód szurniętego kuzyna włoskiego hydraulika. Równie wciągająca i wymagająca, co gry poprzednie, oraz wypełniona równie absurdalnym humorem. Ku mojemu zaskoczeniu, mimo że to wersja japońska, ma również opcję wyboru języka angielskiego. Świetna sprawa.

- Bomberman MAX Red Challenger - kolejna odsłona słynnej franczyzy o podstawianiu bomb. Za dzieciaka tłukłem nieustannie w kultowego "Dynablastera" na Amidze oraz japońskie Bombermany na emulatorach SNES-a, więc strasznie się z tego tytułu cieszę. Miłym uatrakcyjnieniem jest tutaj to, że nie wcielamy się w charakterystycznego ludzika w białym kombinezonie, a całkiem nową postać.

- SD Gundam Sengokuden - bardzo nietypowe połączenie strategii czasu rzeczywistego z grą planszową i zręcznościówką. Zadaniem gracza jest zbudowanie armii i zajęcie całej mapy, zanim zrobi to przeciwnik. Kiedy dwie jednostki spotkają się na jednym polu, rozpoczyna się między nimi szalona potyczka, w której ostrzeliwują się nawzajem z różnych Gundamowych broni oraz krzyżują laserowe miecze. Całkiem fajne i zaskakująco nie wymaga wcale wybitnej znajomości "run księżycowych".

- Mini-Yonku GB: Let's & Go!! All-Star Battle MAX - biorąc pod uwagę, jak wielkiego fioła Ran ma na punkcie Mini4WD (którym mnie skutecznie zaraża) było do przewidzenia, że coś takiego się w tym zestawieniu znajdzie. Na podstawie serii anime, nad której translacją Ran też zresztą pracuje - gra polegająca na tuningowaniu miniaturowych samochodzików i ściganiu się nimi. Wymaga nieco większej znajomości run księżycowych, niż wcześniej opisywane tytuły, ale jednak wciąż nie na tyle, by być niegrywalną dla ludzi spoza nihonu.

- Super Marioland 2: 6 Golden Coins - jedna z najsłynniejszych gier w serii o skaczącym hydrauliku oraz pierwszy tytuł, w którym pojawia się jego wredny kuzyn Wario. Który potem kradnie Marianowi serię i staje się jej głównym bohaterem. Niesamowicie wciągająca i wymagająca refleksu produkcja, pełna zwariowanych power-upów i poziomów, okraszona śliczną oprawą.

- Ranma 1/2 Netsuretsu Kakutouhen - bardzo nietypowy miks beat'em upa z grą przygodową, na podstawie słynnej mangi od Rumiko Takahashi. Wymaga zdecydowanie największej znajomości japońskiego ze wszystkich gier, które dostałem. 

- Tetris Plus - tego opisywać chyba nikomu nie trzeba. Kolejna inkarncja kultowego ruskiego klasyka polegającego na ustawianiu spadających z góry ekranu klocków. Proste i wszystkim bardzo dobrze znane.

- Dragon Quest Monsters: Terry's Wonderland (w oryginalnym, kartonowym pudełku!) - spin-off świetnej serii gier RPG, polegający na hodowaniu występujących weń potworków. Bardzo wciągająca, okraszona uroczą oprawą graficzną produkcja, w sam raz na długie podróże pociągiem.



PlayStation 2:

- Gundam SEED Destiny Rengou vs Zaft II Plus - jak bardzo gardzę SEED-em, a w szczególności Destiny, tak przyznać muszę, że gry z tą serią związane są z reguły zaskakująco fajne (zwłaszcza wszystkie "Super Robot Taisen", w których tytuł ten gości). Nie inaczej jest w przypadku tej gry. Mamy tutaj do czynienia z wciągającym i dynamicznym symulatorem mecha, w którym zasiadamy za sterami jednej z wielu występujących w anime (oraz jego spin-offach) maszyn i klepiemy blachę robotom przeciwników. Bardzo mi to przypomina moje ukochane "Another Century's Episode".


- Hajime no Ippo The Fighting! Victorious Boxers - o tym tytule nie wiem niestety prawie nic, bo jeszcze go nie uruchamiałem a i żadnych gejmplejów w sieci nie oglądałem.

3. Muzyka/Drama CD



- BlazBlue Continuum Shift Drama CD - Drama CD dorzucane do limitowanej edycji "BlazBlue Continuum Shift". Koncentruje się głównie na postaci Tsubaki i dopowiada niedługą historię, osadzoną na krótko przed rozpoczęciem wydarzeń z gry.



- R25 Speed Anime Trance BEST i R25 2 Speed Anime Trance Best - Albumy zawierające zremiksowane piosenki z wielu kultowych chińskich bajek. Na liście utworów znajdują się takie kawałki jak m.in: "You Get to Burning!" z "Nadesico", "Pegasus Fantasy" z "Saint Seiya", "Yatterman no Uta" z "Yattamana", "Dunbine Tobu!" z "Aura Battler Dunbine", "Dream Shift" z "Zettai Muteki Raijin-Oh" czy też "Just Communication" z "Gundam Wing".



4. Karcianki


- 3x Booster do "Danball Senki LBX Battle Card Game". Zdjęć zawartości nie mam, bo nie zrobiłem, ale trafiła mi sie jedna cholernie rzadka karta

5. Figurki


- Bandai LBX Minverva z "Danball Senki" - Model kit przedstawiający bardzo uroczego robota z serii "Danball Senki". Do tej pory miałem okazję składać tylko jednego LBX-a, ale muszę przyznać że są to modele nie tylko bardzo proste do zmontowania, ale też naprawdę dobrze wyglądające. Model już poskładany, poniżej kilka zdjęć, acz najlepsze zostawiam do recenzji.





- Tamiya Mini 4WD Hurricane Sonic - kolejna wyścigówka Mini4WD od Tamiya. To już trzeci wariant Sonica w mojej kolekcji.

-Tamiya Mini 4WD Vanguard Sonic - Kolejna wariacja Sonica, tym razem jednak ze specjalnym podwoziem wzmacnianym włóknem węglowym.

6. Prasówka


- Nintendo Dream numer 5 z Maja 2012 roku - Kolejny archiwalny numer największego japońskiego magazynu poświęconego stricte konsolom Nintendo i grom na nie wydawanym. W tym numerze znajdziemy obszerne artykuły na temat Pokemonów B&W2, Kid Icarusa, Fire Emblem Awakening, inazuma Eleven,Kingdom Hearts 3D czy też gier z serii Danball Senki.

- Nintendo Dream numer 12 z Grudnia 2013 - Ten numer z kolei koncentruje się przede wszystkim na Pokemonach X oraz Y. Poza tym znajdziemy tu tradycyjnie kącik listów i fanartów oraz liczne porady dotyczące sprzętu oraz gier. Dodatkowo jest tu sporo o kultowych grach na Famicoma, na podstawie słynnych tasiemców (Saint Seiya, Dragon Ball etc.)



Krótko przed świętami dotarła do mnie także jedna z figm z linii "Table Museum", przedstawiająca słynnego "Człowieka Witruwiańskiego" Leonarda da Vinciego. Pierwsza figurka z gołym siusiakiem w mojej kolekcji *śmiech*. Normalnie bym ocenzurował, albo kazał nieletnim zamknąć oczy, ale to w końcu sztuka, więc wszystko jest OK. Niesamowicie podoba mi się fantastyczna dbałość o każdy, najdrobniejszy nawet szczegół i rewelacyjne malowanie. Bardziej szczegółowa recenzja z pewnością kiedyś na bloga trafi, a póki co kilka śmiesznych zdjęć z rozpakowania:









ゴゴゴ

Gotta Go Fast


Człowiek Witruwiański oglądający swój ulubiony serial

Mam nadzieję, że wasze prezenty świąteczne były równie pozytywnie odjechane, co moje.

sobota, 24 grudnia 2016

Wesołych Świąt!!


Kochani Czytelnicy! 

Z okazji świąt Bożego Narodzenia chciałbym wam złożyć najserdeczniejsze życzenia. Zdrowia, spokoju, rodzinnego ciepła. Góry prezentów i choinki aż do nieba. Byście mogli w tym szczególnym czasie odpocząć od całorocznego zapierniczu, wszelkich trosk i problemów. I byście po całym tym chaosie i zamieszaniu związanym z przygotowaniami, mogli wraz z najbliższymi, życzliwymi wam ludźmi zasiąść przy wigilijnym stole i spędzić wspólnie cudowne chwile.

Wesołych Świąt!!

Nie byłbym sobą, gdybym nie zawarł tu nawiązania do najlepszej bajki lat 90-tych~

niedziela, 18 grudnia 2016

Kilka animowanych shortów, o których istnieniu nie mieliście pojęcia... (Część I?)

Również i w tym roku brałem udział w zorganizowanym przez znajomka "czelendżu", polegającym na obejrzeniu jak największej liczby chińskich bajek z backlogu w ciągu roku. No i jak moglibyście się po mnie spodziewać, większość mojej listy stanowią mniej lub bardziej znane tytuły z ubiegłego wieku. Ba, w tym roku zahaczyłem nawet o parę okropnie obscure animowanych shortów, których nie widział prawie nikt. I mówiąc "prawie nikt" wcale nie przesadzam, bo niektórych z tych animacji nie ma nawet w bazie "My Anime List", czy innych tego typu witryn. 

I tak oglądając sobie te shorty naszło mnie, by napisać o nich coś więcej. Jest tylko pewien szkopuł - jak sklecić sensownej długości recenzję czegoś, co trwa najczęściej ledwo 5 minut, nie ma jakiejś rozbudowanej (a czasem nie ma nawet w ogóle) fabuły, często nawet pozbawione jest jakiejkolwiek gry aktorskiej i jest generalnie animacją dla samej animacji?
No więc wpadłem na pomysł, by zebrać kilka spośród tych znanych mi shortów w jeden post zbiorczy i w ten sposób je wam przedstawić. Czy zrobię z tego jakiś bardziej regularny cykl jeszcze nie wiem (z moim lenistwem i  zabieganiem na studiach może być ciężko) ale zobaczymy, co z tego wyniknie. Póki co, na próbę, przedstawiam wam cztery mniej lub bardziej warte uwagi tytuły, o których prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście. Nie samym Daiconem mangozjeb wszakże żyje, o.

1. Cosmic Chase: Rami-chan's Close Call (Prawdopodobnie 1983)



Urocza królikodziewczynka Rami-chan podczas lotu przez kosmos zostaje zaatakowana przez wrednych kosmitów. Uciekając przed nimi rozbija się na nieznanej planecie. Jej prześladowcy jednak nie odpuszczają i nasza bohaterka musi stawić im czoła w bezpośredniej walce.

Pierwsze anime stworzone przez niezależne studio "Rami", które działało również m.in przy animacji otwierającej konwent Azicon1. Strasznie ciężko było znaleźć w sieci jakiekolwiek informacje na temat tego dzieła, co nie dziwi, bo niestety mało kto dziś interesuje się starymi animacjami otwierającymi konwenty, a co dopiero dziełami malutkich studiów niezależnych.

Krótka, kolorowa i całkiem ładnie zanimowana kreskówka. Szczególnie zachwyciła mnie płynność ruchów, widoczna najbardziej w scenach pościgów. Okraszone są one jeszcze dodatkowo bardzo ładną animacją płomieni i wybuchów. Później trochę rzucają się jednak w oczy lekkie spadki w liczbie klatek na sekundę, a także pewne uproszczenia. Najbardziej widoczne są chyba słynne cięcia ostrza na czarnym ekranie, miast faktycznej animacji ciosu. No ale to produkt w stu procentach fanowski i zrobiony z własnej kieszeni, więc można przymknąć na to nieco oko. Pochwalić warto niezwykle urocze projekty postaci i całkiem niezłe pojazdy (marchewkorakieta najlepsza!) oraz mechy. Bardzo podobało mi się też, ile różnych emocji potrafiła wyrazić tytułowa Rami bez słów, za pomocą samej mimiki. I mowa tu nie tylko o tych bardzo widocznych grymasach, jak radość czy gniew, ale również delikatnych, subtelnych zmianach na twarzy, kiedy to bohaterka odzyskuje powoli przytomność po kraksie.

Muzyka wypada już niestety tak sobie. Wszystkie kawałki to bardzo krótkie, generyczne utwory, odpowiednio po prostu zapętlone. Poprawnie spełniają swoje zadanie, ale w pamięć raczej nie zapadają. Efekty dźwiękowe zaś to głównie dobrze znane miłośnikom staroszkolnych S-F anime odgłosy promieni laserowych, chrzęsty stawów w mechach czy też odgłosy "Gundamowych Vulcanów". Czyli jest okej, choć bez rewelacji.
Co do gry aktorskiej to w trakcie całej kreskówki pada tylko jeden okrzyk bojowy, kiedy to jeden z wrogich mechów, widząc jak Rami bez trudu pokonuje jego towarzyszy, postanawia powiększyć swoje rozmiary. Brzmi bardziej śmiesznie niż przerażająco, ale chyba taki właśnie był zamysł twórców.

Oczywiście, tak jak inne obscure shorty i animacje otwierające konwenty, dostępne jest to tylko w ziemniaczanej jakości VHS. 

2. Super Lolicon Fortress Range (Prawdopodobnie 1982)



W dalekiej przyszłości "loliludzkość" wyrusza na podbój kosmosu, na pokładach olbrzymich kolonii. Niestety, eksploracja kosmosu zostaje gwałtowanie zahamowana w momencie gdy moe kolonistki zostają zaatakowane przez kosmitów nazywanych "Wielkimi Zboczeńcami"! Do walki z nimi stworzona zostaje specjalna seria myśliwców "RF" ("R" od "Roricon", oczywiście), zdolnych transformować się w... wielkie, urocze dziewczęta. Czy nowa lolicia broń będzie w stanie przeciwstawić się olbrzymim, mechanicznym pingwinom sterowanym przez wrednych kosmitów?

Brzmi znajomo? Jasne, że brzmi! Bo "Range" to krótka i cholernie zabawna parodia kultowego "Super Dimensional Fortress Macross", wykonana w latach 80-tych przez grupkę zagorzałych fanów z Uniwersytetu Tokai. Gościnnie pojawia się również kilka postaci z innych popularnych w tamtym okresie produkcji, jak m.in Momo z "Minky Momo", czy też Angie z "Joou Heika no Petite Angie", na bazie której zaprojektowany jest nawet jeden z robotów.
Całkiem nieźle zanimowane, jak na produkt w 100% fanowski i amatorski, ale tła pozostawiają bardzo dużo do życzenia. Są bardzo proste i wykonane strasznie na odwal się. Na plus jednak genialne sparodiowanie wielu kultowych scen, póz, czy też nawet "eyecatchy" z "Macrossa". Pojawia się nawet słynna scena z openingu, gdzie Valkyria leci przez miasto, transformując się co chwila i ostrzeliwując wroga. Głośno rykłem też z tego, jak przedstawiono tutaj tzw. "Pinpoint Barrier", którego maszyny w Macrossie używały do obrony. Jest ona generowana przez... groszki, znajdujące się na spódniczce robota. Bardzo podobało mi się także to, że twórcy zawarli w animacji słynne podziękowania dla sponsorów, a nawet zapowiedź kolejnego (oczywiście nigdy nie powstałego) odcinka.

Muzyka (z openingiem i endingiem włącznie!!) i efekty dźwiękowe też są żywcem wyciągnięte z Macrossa, co tylko dodaje kreskówce śmieszności. Gra aktorska jednak pozostawia baaaaaardzo dużo do życzenia. Wyraźnie słychać, że to totalna amatorszczyzna, bo poza "qt" dziewczynkowymi piskami, pokroju "Kya~" etc. wszystko brzmi sztucznie i bez wyrazu. 

Szczególnie warte pochwały jest jednak to, że twórcy byli nawet na tyle ambitni i pomysłowi, że zrobili specjalne figurki i lalki (!!!) które potem pokazane zostały w sztucznej reklamie, rzekomo promującej zabawki z serii. Kurde, kiedyś to fanom się chciało w takie fajne rzeczy bawić.

Niestety, podobnie jak Rami-chan i wiele animacji otwierających konwenty z tamtych czasów, nie da się tego znaleźć nigdzie w jakości lepszej, niż bardzo podniszczone ripy z VHS.

3. Uracon III Opening Animation (1984)



Naszą planetę najeżdżają kosmici! Nie robią tego jednak (przynajmniej tym razem) celem jej podbicia i sprzedania jakimś kosmicznym magnatom. Tym razem chodzi im jedynie o... waifu. Jak się bowiem okazuje, kosmici to tylko i wyłącznie piękni bishouneni, którym do szczęścia potrzebna jest wybranka serca. No ale jako że my facety jesteśmy gupie i złaknione krwi bestie, to nie możemy po prostu ładnie poprosić, tylko wysyłamy do walki olbrzymie roboty. Inwazję powstrzymać może tylko wojownicza, zielonowłosa piękność wspierana przez zaprzyjaźnione różowe potworki.

W latach 80-tych animacje otwierające konwenty były czymś, bez czego nie mogła się obyć żadna szanująca się impreza. Nie inaczej było więc i w przypadku trzeciej edycji popularnego Uraconu. Warto nadmienić, iż animacja ta powstała zaledwie rok po słynnym openingu Daiconu IV. Brak jej jednak zaskakującej płynności i doszlifowania znanych z produkcji (wtedy dopiero mającego powstać) Gainaxu. Postacie ruszają się dużo sztywniej i toporniej, a i niektóre przejścia są bardzo dziwne i nagłe, co wprowadzić może widza w zakłopotanie. Mimo wszystko jednak, Uracon III to wciąż bardzo imponujące dzieło, zwłaszcza jak na coś wykonane przez niewielką grupkę amatorów zapaleńców. Szczególnie sceny akcji z wielkimi robotami i myśliwcami wyglądają świetnie.
Nie mogło oczywiście zabraknąć również nawiązań do popularnych w tamtym okresie produkcji. Wprawne oko dostrzeże zapewne m.in Scopedogi z "Armored Trooper VOTOMS", a w innej scenie zaobserwować można także słynne "AREA 88" wyświetlające się na jednym z monitorów.

Bardzo podobało mi się jak rozwiązano kwestię głosów postaci. Choć nie usłyszymy tutaj żadnych seiyuu, to za każdym razem kiedy jakiś bohater powinien się wypowiedzieć, podłożony zostaje pod niego inny dźwięk. I tak, przykładowo, gdy jeden z kosmitów wrzeszczy wniebogłosy bo poparzył się herbatą to słychać wysokie, rozstrojone nieco tony; a kiedy bohaterka zasadza innemu najeźdźcy kopniaka w klejonty, ten zaczyna ryczeć jak rozgniewany lew.
Na plus również bardzo przyjemna dla ucha, ładnie zaśpiewana piosenka kończąca animację - "Violet Zone" - okraszona dodatkowo bardzo ciekawą animacją, pokazującą szkice konceptowe oraz jak wyglądały prace nad poszczególnymi scenami. Co ciekawe! Została ona nawet wydana na specjalnym singlu, wraz z pozostałymi piosenkami pojawiającymi się w animacji!



Generalnie jeśli zawsze chcieliście zobaczyć animację "Girls vs Boys", gdzie bohaterka wkurzona że robot zajrzał jej pod spódniczkę, zaczyna ciskać we wszystko wieżowcami, to coś idealnie dla was. Całkiem toto sympatyczne i zabawne. Warto poświęcić chwilkę czasu, by obejrzeć.

4. Awake (1984)



Pewne miasto w Japonii zostaje zaatakowane przez olbrzymie potwo- em, to znaczy, olbrzymie dziewczynki przebrane za potwory! Moe monstra sieją zniszczenie i spustoszenie, wojsko jest całkowicie bezradne! W tej sytuacji jedna z bohaterek bierze sprawy w swoje ręce, wsiada do wielkiego robota i spuszcza manto słodkim kreaturom. Pozbawiając je przy okazji odzienia. Zaraz potem jednak na naszą planetę napada wielki pomarańczowy potwór. Po zderzeniu z nią doprowadza do totalnej anihilacji. Na całe szczęście jednak, mieszkańcy ziemi znajdują nowe miejsce do życia na cielsku wielkiego potwora, na którym kwitnie zaskakująco rozwinięty, zdatny do egzystencji ekosystem. Jakby tego było mało, znajdują tam również... śpiącego Godzillę, który wyczuwając ich obecność wybudza się ze snu.

No! Nareszcie coś, co jest na MAL-u. Krótka animacja stworzona jako opening konwentu "Uru Matsuri III" z 1984 roku. Zdecydowanie najładniej zanimowana z opisywanych dzisiaj produkcji. I też chyba najbardziej zboczona. Praktycznie wszystkie bohaterki zostają bowiem pozbawione odzienia i biegają nagusieńkie, jak je Pan Bóg stworzył. Dobrze, że twórcy mieli chociaż na tyle godności, że nie pokazali sutków i miejsc intymnych...
Warto wspomnieć, że swą płynną, fenomenalną animację "Awake" zawdzięcza w dużej mierze temu, że prócz zapaleńców, pracowało nad nim także kilku prawdziwych, utalentowanych animatorów i rysowników. W tym m.in Asari Yoshitoh ("Uchuu Kazoku Carlvinson", "LuCu LuCu") czy też Kenichi Sonoda ("Gunsmith Cats", "Bubblegum Crisis", "Gall Force")

Animacja usiana jest odniesieniami do starych filmów z wielkimi potworami oraz innych Tokusatsu (seriali aktorskich o odzianych w spandex super bohaterach). Praktycznie każda z dziewczynek ma na sobie strój jakiegoś słynnego monstrum pojawiającego się w filmach o Godzilli, czy też Ultramanie. A jakby tego było mało, muzyka z początku to opening pierwszej serii Ultraman, a główny motyw przewodni całej kreskówki zaś to marsz militarny autorstwa słynnego Akiry Ifukube. Z mniej japońskich rzeczy jest tutaj także fragment utworu z kultowego filmu fantasy "Dark Crystal".

Co ciekawe, animacja doczekała się nawet specjalnej książeczki wypełnionej ilustracjami, szkicami konceptowymi oraz samymi plakatami reklamującymi konwent, na którego potrzeby ją stworzono. Jakby tego było mało, doczekała się także podobno drugiego epizodu, jednak nie wiadomo o nim nic poza tym, że ukazał się gdzieś w roku 1987.





Warto jako ciekawostkę wspomnieć też, że twórcy pieprznęli się w translacji angielskiego "Awake" na japoński. Napis pojawiający się po angielskim tytule czyta się bowiem jak "Ałoku". Obligatoryjny Engrish odhaczony.


Wszystkie te animacje możecie spokojnie obejrzeć nawet na Youtube. Ostrzegam jednak, że są raczej w bardzo słabej, ziemniaczanej wręcz jakości. Kurczę, kiedy ktoś się kopsnie i powydaje te wszystkie  kultowe animowane shorty na jakimś Blu-reju, czy coś...