środa, 31 grudnia 2014

Szczęśliwego Nowego Roku!!

Zaledwie kilka minut temu rozpoczęliśmy nowy, 2015 rok. Co nam przyniesie (poza Drugim Uderzeniem oraz najazdem cywilizacji Mu) nikt nie wie, ale miejmy nadzieję, że będzie dużo, dużo lepszy niż ten poprzedni. Oby obfitował w jak najwięcej mechobajek, mechofigurek i innych rzeczy z wielkimi robotami związanych *śmiech*.
Na co najbardziej czekam w tym roku? Na chwilę obecną na premiery Domaigera D, kontynuacji Fafnera, nowego Macrossa oraz innych mechobajek oraz na końcówkę stycznia, kiedy to ma zostać wydana zamówiona przeze mnie statuetka Krysi z Symphogeara. Z całą pewnością, gdy dorwę już ją w swoje rączki, dostaniecie obszerną jej recenzję, z całą masą zdjęć. Czekajcie cierpliwie!~
 Mam też nadzieję jak najszybciej uzbierać fundusze na drugą część "Super Robot Taisen Z3" - nie mogę się doczekać, by poznać zakończenie największej sagi w historii SRW od czasów trylogii Alpha.
Swoją drogą, w tym roku napisałem o 8 postów mniej, niż w zeszłym. Niedobrze, kurde, rozleniwiłem się *śmiech*.
Jeszcze raz wszystkiego najlepszego w 2015, kochani. Mam nadzieję że nadal będziecie tutaj tak chętnie zaglądać.

Jakoże nie mam pod ręką bardziej sylwestrowego obrazka, to wstawiam tutaj wspomnianą figurkę Krysi. Prawda, że cudna?

sobota, 27 grudnia 2014

Chłopiec i jego robot - "Kowarekake no Orgel" (2008)

Wspominałem już kiedyś, że przeglądając /m/ można bardzo łatwo natknąć się na mnóstwo mniej znanych, a zdecydowanie wartych uwagi serii. To właśnie dzięki ekipie z tego najbardziej hermetycznego 4chanowego boardu miałem okazję zapoznać się z takimi tytułami jak choćby "Giant Gorg", "Dragon's Heaven", czy też "Brigadoon". Podczas ostatnich odwiedzin tam natknąłem się także na króciutki temat o nie znanej mi dotąd produkcji zatytułowanej "Kowarekake no Orgel". I choć na pierwszy rzut oka wyglądało to jak generyczny moeblob, to widząc ciekawe i pochlebne posty anonów, postanowiłem dać bajce tej szansę. Warto było?

Głównym bohaterem animacji jest młody chłopak - Kawada Keiichiro - mieszkający samotnie odkąd jego rodzina zginęła w wypadku samochodowym. Pewnego dnia, gdy w trakcie ulewy chowa się pod dachem lokalnej świątyni, znajduje na śmietniku małą dziewczynkę androida. Robi mu się jej niezwykle szkoda i postanawia zabrać ją do naprawy do mechanika. Ten jednak stwierdza, że nie jest w stanie nic zrobić, bowiem jest to za stary model i nie ma skąd sprowadzić niezbędnych do naprawy części. Zawiedziony Keiichiro zabiera zatem zepsutą maszynę do domu i zostawia ją w składziku. 
Następnego dnia czeka go jednak niespodzianka - ze snu wybudzają go dziwne odgłosy dobiegające z kuchni. Gdy nasz bohater schodzi na dół i zagląda do pomieszczenia,  nie wierzy w to, co tam widzi. Oto przy kuchence stoi, wczoraj jeszcze zepsuta, mała robodziewczynka i z uśmiechem oznajmia, że zaraz skończy przyrządzać śniadanie. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że mała ma problemy z pamięcią i nie pamięta absolutnie nic sprzed swojego przebudzenia w składziku Keiichiro. Nie potrafi sobie przypomnieć nawet swojego imienia. W związku z tym, Keiichiro postanawia nadać jej imię - "Flower" - i przyjąć pod swój dach. Szybko jednak okazuje się, że z racji bycia starym modelem androida, mały "Kwiatuszek" kuleje pod bardzo wieloma aspektami - kiepsko gotuje, nie potrafi czytać tekstów zapisanych w innym sylabariuszu niż hiragana, potwornie fałszuje a i ogólnie jest nieco ciapowata i chwilami nie radzi sobie z podstawowymi obowiązkami. Jak nietrudno się domyślić, wprowadzi przez to do życia chłopaka sporo zamieszania... równocześnie jednak sprawi, iż jego smutne, samotne dotąd życie stanie się dużo ciekawsze i radośniejsze.

"Kowarekake no Orgel" nie jest w żadnym razie produkcją wybitnie rozbudowaną czy też zaskakującą. To bardzo prosta opowiastka, bazująca na podręcznikowym wręcz schemacie relacji rodzic-dziecko... I prawdę powiedziawszy, to właśnie tą swoją prostotą mnie tak niezwykle oczarowała. Bajka ta bowiem dość umiejętnie wykorzystuje wszystkie te schematy, podając je w taki sposób, że naprawdę potrafi rozśmieszyć czy chwycić za serce. Pomaga w tym również bardzo dobry pacing - wszystkie wydarzenia następują po sobie w odpowiednim tempie - nic za szybko, nic za wolno. Bardzo dobrze wypada też moim zdaniem zakończenie, bowiem całkiem zgrabnie domyka całą tę opowieść.
Niesamowicie polubiłem bohaterów. Choć żaden z nich nie jest jakoś szczególnie oryginalny, to obserwując jakie zachodzą między nimi relacje, czy też jakie prowadzą ze sobą dialogi, nie w sposób po prostu nie zapałać do nich sympatią. Strasznie spodobała mi się zwłaszcza postać Flower - to, jak szczerą, niewinną dziecięcą miłością darzy ona Keiichiro, jak stara się zrobić wszystko co tylko możliwe, aby wywołać na jego twarzy uśmiech, jak stopniowo uczy się coraz więcej o otaczającym ją świecie i jak zdobywa kolejnych przyjaciół. Bardzo wiele radości sprawiło mi także obserwowanie, jak pomiędzy nią a jej opiekunem powolutku tworzy się coraz głębsza więź.

Oprawa audiowizualna jest bardzo typowa dla produkcji z tego gatunku. Dominują zatem żywe kolory i cukierkowe projekty postaci. Na uwagę zasługują jednak tła, które wykonane są z dbałością o detale i patrzy się na nie z przyjemnością. Co więcej - losowe postacie przewijające się na drugim planie nie są tylko nieruchomymi kukłami a faktycznie coś robią - a to dyskutują, a to poruszają rękami, a to gdzieś idą. 
Jeśli o animację idzie, to jest bardzo płynna i większych chrupnięć w niej nie dostrzegłem. Dostrzegłem jednak inny problem - projekty postaci są chwilami straszliwie upraszczane. W jednej scenie narysowane są dokładnie, z dbałością o najdrobniejsze detale, w następnej z kolei wyglądają jak nakreślone na odwal się fanarty. I ja rozumiem, jakby taka sytuacja miała miejsce, gdy bohater stoi w sporej odległości od kamery, ale często ma to miejsce nawet wtedy, gdy znajduje się tuż przed nią.
Co można rzec o muzyce... w sumie tyle, że jest. Nie jest jakaś fatalna, ale do najlepszych znanych mi OST też bym jej nie zaliczył. Utwory bardzo dobrze podkreślają atmosferę każdej ze scen, jednak dość szybko wylatują z głowy i prawdę powiedziawszy jedyna piosenka, jaką zapamiętałem na dłużej, to ending.
Gra aktorska zaś? Wypada bardzo dobrze. Głosy do postaci dobrano idealnie i każda z nich brzmi dokładnie tak, jak brzmieć powinna. Wszystkie emocje odegrano w sposób przekonujący i uczucia sztuczności raczej nie uświadczyłem. Z bardziej znanych głosów usłyszymy tutaj choćby Tetsuyę Kakiharę (Simon z "Tengen Toppa Gurren Lagann", Jin z "BlazBlue", czy też Kouichi Hayase z "Kurogane no Linebarrel"), czy też Asanumę Shintaro (Ken z "Mazinkaizer SKL", Kirie Yousuke z "Bokurano").

Czy "Kowarekake no Orgel" polecam? Tak. Nie jest to najlepsza obyczajówka, jaką dane mi było obejrzeć, nadal jednak było to naprawdę miłe zaskoczenie. Oczekiwałem bowiem typowego moebloba, a dostałem całkiem mądrą i przyjemną, choć prostą opowiastkę, która nie raz sprawiła, że się uśmiechnąłem czy nawet wzruszyłem. Jeżeli macie wolne pół godzinki, to zdecydowanie warto dać tej bajce szansę. Nawet jeśli nie oczaruje was tak, jak mnie, to seans z nią raczej nie będzie czasem zmarnowanym.

Typ Anime - Seria OVA
Rok produkcji - 2008
Pełny Tytuł: „Kowarekake no Orgel” ("Half-Broken Music Box")
 Reżyseria: Keiichirou Kawaguchi
Scenariusz: Shin'ichi Inotsume
Gatunek: Obyczajowy, Dramat
Liczba Odcinków: 1
Studio: Electromagnetic Wave
Ocena Recenzenta: 8/10

-Seria posiada również wersję filmową, emitowaną w kinach, w której dodano około 2 minut nowych scen. Fabularnie jednak nie różni się ona znacznie od pierwszej wersji.

-Do wydania na Blu-Ray dorzucono krótkie animacje, wyświetlane w kinach przed seansem. Były to typowe informacje o tym, że nie wolno nagrywać filmu w trakcie seansu, że należy wyłączyć telefony komórkowe etc. przedstawione jednak w humorystyczny, niesamowicie uroczy sposób.

-Warto wspomnieć także, że seria została stworzona jako produkcja niezależna, wyemitowana po raz pierwszy na Comikecie 75. Na DVD trafiła rok później. Warto wspomnieć też, że jak na niezależne anime, ma całkiem dobrą obsadę oraz znanego reżysera (pan Kawaguchi pracował choćby przy takich tytułach jak "Great Teacher Onizuka", czy też "Hayate no Gotoku")

Screeny:






Nieśmiała idolka kontra głupkowaci bandyci - "Assemble Insert" (1989)

Bycie idolką to ciężka sprawa. Trzeba dużo jeździć, dawać koncerty, udzielać licznych wywiadów, zawsze pięknie wyglądać i się uśmiechać. Trzeba też nieustannie uważać na wszędobylskich paparazzi, którzy tylko czekają na okazję, by nakryć na jakimś gorącym uczynku i opublikować jakąś wstydliwą historię z życia w najnowszym numerze lokalnego tabloidu. No i nie zapominajmy także, że idolki muszą codziennie zwalczać niebezpieczne organizacje terrorystyczne, których członkowie pilotują ogromne robo- zaraz, moment, że co? 

Tokyo terroryzowane jest przez niebezpieczną organizację znaną jako "Demon Seed". Podłe bandziory w swych wielkich robotach robią co im się żywnie podoba i nieustannie rozwalają i plądrują co tylko się da. Policja jest zupełnie bezsilna - każdy plan wymyślony by powstrzymać rzezimieszków spalił na panewce. Sytuacja zdaje się być zatem beznadziejna... czy jednak aby na pewno? Otóż nie! Oto członkowie specjalnie powołanej "Organizacji do spraw zwalczania Demon Seed", mieszcząca się na piętrze wypożyczalni kaset wideo, wpadają na genialny pomysł! Postanawiają zorganizować... konkurs talentów, mający wyłonić najlepszego kandydata, który to otrzyma specjalistyczny pancerz bojowy i stanie do walki z przestępcami,. Jak się okazuje, głównodowodzący organizacji, odpowiedzialny za ten projekt, był w momencie jego wymyślania ostro wstawiony, no ale nie można się już teraz wycofać, tym bardziej że został on zatwierdzony przez przełożonych. 
Casting zostaje zatem zorganizowany i spośród grona przybyłych nań cudaków wybrana zostaje... urocza, bardzo nieśmiała 13 letnia dziewczynka - Namikaze Maron - obdarzona pięknym głosem i, ku zdziwieniu wszystkich, nadludzką siłą. Od teraz dobre imię Tokijskiej policji oraz bezpieczeństwo mieszkańców miasta oraz ich majątków spoczywać będą w jej drobnych rączkach. Czy mała Maron poradzi sobie z tak poważnym obowiązkiem?

"Assemble Insert" to króciutka i niezwykle zabawna historyjka, która w genialny wprost sposób nabija się nie tylko z typowych dla anime schematów, ale również tego w jaki sposób działa idolkowy biznes. Wyśmiane zostają tutaj castingi, rywalizacje między idolkami, występy w reklamach, paparazzi, skąpe/przesadnie kolorowe stroje w których dziewczęta występują, etc. Co więcej, bajka od samego początku do końca nie bierze samej siebie na poważnie i niemal nieustannie przekracza tzw. "czwartą ścianę", otwarcie nabijając się z reklam produktów w anime, czy też pokazując nam, jak to bohaterowie przewidują to co za chwilę się wydarzy, bo czytali scenariusz. Dodajmy do tego jeszcze liczne nawiązania do innych popularnych bajek z dawnych lat, takich jak choćby "Yuusha Raideen".
Wszystko to sprawia, że oglądając "Assemble Insert" nie w sposób wprost nie wybuchać co chwilę szczerym śmiechem. 
Bardzo dobrze wypadają także postacie. Każda z nich jest parodią innego archetypu u którego przejaskrawiono niemal wszystkie jego najgorsze czy też najbardziej typowe cechy. Mamy zatem szalonego naukowca, który świata poza swoimi popieprzonymi wynalazkami nie widzi; niesamowicie wstydliwą i cukierkową główną bohaterkę; zmęczonego życiem gburowatego szefa specjalnych agentów; czy też głupkowatych i nieco nieporadnych bandziorów, dowodzonych przez "mhrocznego i złego" szaleńca, który jak na dumnego zbira przystało, przed każdym napadem wydzwania do policji i rzuca im wyzwanie... szkoda ino, że non stop, zamiast na komendę, dodzwania się do malutkiej restauracji, która to musi zapisywać wszystkie rozmowy na kartce i dostarczać je potem stróżom prawa.

Oprawa audiowizualna, choć nie wybija się jakoś szczególnie na tle innych produkcji z tego okresu, to jest całkiem dobra. Projekty postaci są schludne, zabawne i bardzo przyjemne dla oka, podobnie jak i wszelkie maszyny w bajce tej występujące. Najśmieszniej wyglądają zdecydowanie członkowie organizacji "Demon Seed" noszący na głowie kretyńsko wyglądające maski z wymalowanym na środku pojedynczym okiem (którego źrenica, jak na komedię przystało, zwęża się lub rozszerza w zależności od emocji odczuwanych przez bohaterów)  Nie można narzekać także na tła, które są naprawdę szczegółowe, wyraziste i utrzymane w odpowiednio dobranych barwach.  Trochę gorzej wypada jednak animacja - choć nie prezentuje się źle, a i na ogół chrupnięć większych nie ma, tak gdy dochodzi do scen pojedynków wyraźnie widać budżetowość produkcji. Choć w trakcie bijatyk oko cieszą eksplozje, ciekawe ujęcia oraz przekomiczne miny bohaterów, tak już same ruchy postaci wypadają zdecydowanie gorzej. Są dość powolne a i momentami wyglądają, jakby brakowało w nich jednej, czy dwóch klatek animacji. Warto jednak zwrócić uwagę na pracę kamery, która jest po prostu wyśmienita, co widać zwłaszcza w przypadku obracających się scen.
Ścieżka dźwiękowa nie obfituje raczej w zbyt wiele utworów, jednak kiedy coś już w tle gra, to naprawdę wpada w ucho. Najbardziej do gustu przypadły mi chyba opening oraz śpiewana przez Maron w trakcie walki piosenka "Shiny Love", której słowa i melodia tak bardzo nie pasują do tego, co się wtedy wyprawia, że człowiek nieustannie chichocze pod nosem.
Bardzo dobrze spisali się również aktorzy. Dobrze wiedzieli, jak bardzo stukniętym postaciom użyczają głosów i świetnie udało im się oddać ich charaktery. Każdy z bohaterów, bez względu na to czy jest to mała urocza idolka, czy też zły i wredny bandzior, brzmi naprawdę przekonująco i zabawnie, dzięki czemu wypowiadanych przez nich kwestii słucha się naprawdę przyjemnie.

"Assemble Insert" zdecydowanie polecam. Jest to moim zdaniem jedna z najśmieszniejszych krótkich OVA, powstałych w latach 80-tych. Postacie są niezmiernie sympatyczne, fabuła zaś absurdalna i zabawna, i nawet mimo faktu, że animacja nie jest jakaś zjawiskowa, to nadal ogląda się to naprawdę przyjemnie. Warto wygospodarować tę godzinkę czasu wolnego i się z produkcją tą zapoznać. Zapewniam was, że nie pożałujecie.

Typ Anime - Seria OVA
Rok produkcji - 1989
Pełny Tytuł: „Assemble Insert”
 Reżyseria: Ami Tomobuki
Scenariusz: Michiru Shimada
Muzyka: Kouhei Tanaka, Kyoko Matsumiya
Gatunek: Komedia, Parodia
Liczba Odcinków: 2
Studio: Touhoku Shinsha
Ocena Recenzenta: 7/10

Screeny:







czwartek, 25 grudnia 2014

Ja, dwukucem stanę się!! - "Ore, Twintails ni Narimasu" (2014)

Każdy kto zna mnie trochę lepiej dobrze wie, że oprócz wielkich robotów, mam także fisia na punkcie tzw. "Mecha Musume", czyli pięknych dziewcząt odzianych w mechaniczne pancerze. Stąd też, kiedy na, dobiegający już końca, sezon jesienny zapowiedziano bajkę pod tytułem "Ore, Twintails ni Narimasu", której bohaterkami miały być właśnie takie "pancerne dziewoje", nie ukrywałem swojej radości. Tym bardziej, że na /m/ już od ponad pół roku krążyły naprawdę pięknie wykonane ilustracje z nowelki, której adaptacją jest ten serial. Miałem też ogromne nadzieje, że oto w końcu dostanę coś, co będzie przyjemnym zapychaczem do czasu, aż ukaże się w końcu trzeci sezon Symphogeara... no i niestety straszliwie się rozczarowałem.

Mitsuka Souji to na pozór niczym nie wyróżniający się chłopaczek, który właśnie ma rozpocząć swój pierwszy rok w liceum i wprost nie jest w stanie ukryć swojego podniecenia. Nie jest ono jednak bynajmniej wywołane faktem, że aż tak bardzo ciągnie go do nauki, skądże znowu. Nasz bohater raczej jest strasznie napalony na nowe koleżanki, które pozna w swej nowej szkole... choć, poprawniej byłoby powiedzieć, iż napalony jest na ich "dwukuce". Jak się bowiem okazuje, Souji od swoich rówieśników różni się tym, iż ma totalnie niezdrowego świra na punkcie kucyków u dziewcząt i korzysta z każdej możliwej okazji, aby takowe obejrzeć/dotknąć/powąchać (niepotrzebne skreślić). Z racji swojego zamiłowania do dwukuców szybko zostaje dostrzeżony przez pewną niezwykle biuściastą i zbereźną panią psor z innej planety, która wręcza mu dziwaczną bransoletę i składa propozycję nie do odrzucenia - ma zostać super bohaterem zwalczającym podłych kosmitów, którzy najechali ziemię celem okradnięcia jej mieszkańców z wszelkich charakterystyczny cech, takich jak sposób uczesania, ubierania i tym podobnych. Jeśli nikt ich nie powstrzyma, wszystkie dwukuce przestaną istnieć!! Souji oczywiście nie ma zamiaru dopuścić by ludzkość dotknęła taka tragedia, tak więc przystaję na propozycję Twoarle i postanawia stawić czoła wrednym kosmitom... tylko pytanie, jak ma to zrobić? Przecież nie ma żadnej broni... czy jednak aby na pewno? Jak się okazuje, bransoleta którą otrzymał to coś więcej niż tylko modna błyskotka. Na komendę "TAIL ON!" zmienia ona naszego bohatera w jego bitewną formę, czyli... małą, słodką dziewczynkę z dwukucem, ubraną w bojowy pancerz. Tak wyposażony jest gotów by przeciwstawić się wrednym kosmitom. Nie spodziewa się jednak, że misja obrony dwukuców (i innych charakterystycznych cech) będzie zadaniem dużo trudniejszym, niż mógłby sobie wyobrazić.

Po przeczytaniu tego streszczenia, pierwsze co ciśnie się wam na usta to zapewne "O mój Boże jakie to jest głupie". I tak, nie ma co ukrywać - "Ore, Twintails ni Narimasu" zdecydowanie jest jedną z najbardziej debilnych serii, jakie były w tym sezonie emitowane. Ku mojemu zaskoczeniu jednak, mimo całej swej głupoty, pierwszy odcinek był jednak faktycznie zabawny a i ukazana w nim potyczka całkiem mi się podobała. Niestety, dalsze epizody całe pozytywne wrażenie już totalnie pogrzebały. Z odcinka na odcinek bowiem historia robiła się coraz głupsza i głupsza, gagi coraz bardziej powtarzalne i nieśmieszne, a walki zostały zredukowane do minimum, co zwłaszcza mnie zabolało, bowiem w pierwszym odcinku zaserwowano nam piękne nawiązanie do Masamiego Obari - charakterystyczną pozę z mieczem oraz cięcie mieczem wykonane w stylu tego animatora. Miałem dzięki temu nadzieję, że takich nawiązań będzie dużo, dużo więcej... niestety nie było ich prawie wcale, poza skrzyżowaniem Getterowego "Shine Spark" z Gunbusterowym "Inazuma Kick" w późniejszych odcinkach... "Twintails" jest chyba pierwszą od bardzo dawna serią do której oglądania musiałem się chwilami naprawdę przymuszać. Tak, nawet mimo mojej wielkiej miłości do wszystkiego co mechaniczne.
Co można rzec o bohaterach - klisza kliszę goni, moi drodzy. Da się te gromadkę lubić, a i owszem, ale absolutnie żaden z występujących w tej bajce bohaterów nie ma w sobie nic ciekawego. Mamy tu typowego głuptaka który nie umie w relacje damsko-męskie, zbereźną cycatą seksbombę, płaską i niezwykle zazdrosną przyjaciółkę z dzieciństwa... I tak, ja rozumiem, że to jest komedia i że te postacie mają być proste i głupkowate, ale jednak można było posilić się na coś nieco oryginalniejszego. W emitowanym niedawno Daimidalerze pokuszono się choćby o odbicie wszystkich archetypów w krzywym zwierciadle, przejaskrawienie typowych dla nich cech. Tu nic takiego nie zrobiono.
Jak sprawa z antagonistami zaś wygląda? Są bardzo podobni do typowych przeciwników z "Kamen Ridera" lub też pingwinów z Daimidalera. Z tą róznicą, że pingwiny były faktycznie śmieszne, a ci tutaj... zdarza się kilku zabawnych, jak choćby jaszczur z pierwszego odcinka, ale jednak większość raczej żenuje. A, warto swoją drogą wspomnieć, że każdy z niemiluchów reprezentuje inny fetysz. Jeden jest miłośnikiem wielkich piersi, kolejny znowuż ma świra na punkcie nóg, jeszcze kolejny ślini się do trapów.

No dobrze, to może chociaż oprawa audiowizualna ratuje sytuację? Absolutnie. Tym bardziej, że serial ten praktycznie nie miał budżetu. Choć projekty postaci, zwłaszcza kobiecych, są naprawdę przyjemne dla oka, tak bardzo często dochodziło do sytuacji, w których były narysowane totalnie na odwal się. Co więcej, nie powalały także tła, które często ograniczane były do totalnego minimum. Nawet projekty pancerzy były mocno takie sobie i chyba tylko ten noszony przez żółtego "dwukuca" jakoś wybitnie przypadł mi do gustu.
Animacja spytacie? Tragiczna. Dawno nie oglądałem tak źle zanimowanej serii. Wiecie, jak tutaj wyglądają walki? Albo serwuje się nam pokaz slajdów, albo dwie, w porywach trzy zapętlone klatki animacji, na które nakłada się specjalny rozmazujący filtr i kilka błysków, by wydawało się, że coś tam się rusza. Nie lepiej wygląda sytuacja w przypadku scen poza bitewnych. Jak już wspomniałem, postacie często są zdeformowane, nie do końca pokolorowane (ba, Aika w jednej ze scen wygląda jakby majtek zapomniała założyć...) a i chwilami nagle zmienia im się strój, bo animatorzy się zapomnieli. Tragiczne są także sceny transformacji. Zapomnijcie tu o wyśmienitych, mogących popisać się wyborną choreografią przemianach pokroju tych z Symphogeara. Tutaj dostajemy kilka średniawych ujęć pokroju "ręka Soujiego zapala się i zmienia w rękę Tail Red".
Muzyka to chyba jedyne, co w tej serii jest naprawdę dobrego. Ciężko się temu jednak dziwić, bowiem odpowiada za nią ten sam jegomość, który komponował utwory do serii PreCure - Takanashi Yasuharu. Moim ulubionym utworem jest zdecydowanie ten grający podczas zbesztanej powyżej sceny transformacji. Brzmi po prostu przecudnie i aż szkoda, że zmarnowano go na taki badziew. 
Całkiem fajnie wypadają także opening i ending. Nie są to co prawda jakieś super hiciory, ale są to na tyle radosne i skoczne piosenki, że idealnie wpasowują się w klimat produkcji i słucha się ich całkiem przyjemnie.
Obsada też jest w sumie całkiem niezła. Mamy tutaj takie sławy jak Maaya Uchida, Nobuyuki Hiyama, czy też Yoko Hikasa. Szkoda ino, że na dobrą sprawę popisać się swym talentem mogły tylko panie Uchida oraz Hikasa. Najbardziej boli mnie chyba właśnie fakt, że tak strasznie zaniedbano tutaj pana Hiyamę, który potrafi wyśmienicie grać role walecznych badassów, a tutaj nie dostał ku temu żadnej okazji...

"Ore, Twintails ni Narimasu" to zdecydowanie najgorsza seria jesiennego sezonu. Poza muzyką nie ma w sobie absolutnie nic, co by ją ratowało. Postacie są kiepskie, historia głupia i bardzo szybko widz przestaje na nią zwracać uwagę, gagi nie bawią, walki wyglądają koszmarnie, animacja ssie...
Odradzam zdecydowanie. Jeśli chcecie obejrzeć dobrą bajkę o bojowych mechanicznych dziewczynkach, to złapcie się lepiej za Symphogeara, albo Nanohę. Dwukuca zaś omijajcie szerokim łukiem. Jedyne, do czego ta seria się nadaje, to do trzaskania tzw. "reaction images".

Typ Anime - Seria TV
Rok produkcji - 2014
Pełny Tytuł: „Ore, Twintails ni Narimasu” ("Gonna be the Twintail")
 Reżyseria: Kanbe Hiroyuki, Tooru Kitahata
Scenariusz: Naruhisa Arakawa
Muzyka: Yasuharu Takanahashi
Gatunek: Parodia, Komedia, Powered Armor
Liczba Odcinków: 12
Studio: Production IMS
Ocena Recenzenta: 2/10

Screeny:







Mała dzielna Tetsu - "Kotetsu no Daibouken"(1996)

Jak wyobrażamy sobie samuraja? Wysoki, prężny mężczyzna o kanciastych rysach twarzy i upiętych włosach. Obowiązkowo odziany w szykowne kimono albo pełną zdobień zbroję.
A gdyby tak zrobić to inaczej i zamiast walecznego męża zaserwować widzowi małą, acz niemniej dzielną dziewczynkę? Czy taki zabieg ma szansę odnieść sukces?

Do wielkiego Tokyo przybywa mała dziewczynka imieniem Rin. Już na samym początku swej wycieczki ściąga na siebie uwagę kilku dryblasów, chcących się z nią nieco zabawić. Nasza bohaterka nie ma jednak zamiaru cackać się z pacanami i wyraźnie daje im do zrozumienia, że nie życzy sobie ich towarzystwa, ściągając jednemu z nich portki, przez co pada on plackiem na chodnik. Jak nietrudno się domyślić wyprowadza to go z równowagi, przez co postanawia, wraz ze swoimi kumplami, dać małej nauczkę. Nim jednak zdążą się na Rin rzucić, do akcji wkracza tajemnicza i piękna nieznajoma i przy użyciu kilku silnych uderzeń z łatwością powala na ziemię wszystkich czterech wyrostków.
Całe zajście obserwuje przez ukrytą kamerkę pewien zbereźny człowieczek, śledzący już od pewnego czasu wojowniczą piękność. Widząc jej umiejętności, postanawia wystawić ją na próbę i za pomocą tajnej techniki przejmuje kontrole nad nieprzytomnymi dryblasami oraz kilkoma pobliskimi posągami. Tym razem rozprawia się z nimi właśnie mała Rin, która ku zdumieniu wszystkich wokół zebranych, dobywa ogromnego miecza i w iście mistrzowski sposób pokonuje wszystkich napastników. Będąc pod wrażeniem umiejętności dziewczynki, tajemnicza nieznajoma zaprasza ją do siebie, chcąc ją lepiej poznać. Jak się okazuje, mała Rin przybyła do Tokio by uciec od swej niezwykle wrednej i wymagającej sensei. Poszukuje również swojego starszego brata, który trenuje Kenpo. Rzekomo ma on obecnie przebywać w Agencji Detektywistycznej Kuon, toteż dziewczynka zapytuje nowo poznaną paniusię, czy nie wie może gdzie się ona znajduje. Ku jej ogromnemu zaskoczeniu... właśnie do niej trafiła. Tajemnicza nieznajoma bowiem to Kuon Miho - pani detektyw do której owa agencja należy. Dowiedziawszy się, że mała Rin jest młodszą siostrą jej byłego asystenta - Tetsujina - pozwala dziewczynce u siebie zamieszkać i nadaje jej ksywkę "Kotetsu", czyli "Mała Tetsu".
Nasze bohaterki nie zdają sobie jednak sprawy, że nieustannie obserwowane są przez tajną organizację o nazwie "Syndykat", która lada moment ma zamiar przypuścić na Agencję Kuon atak z zaskoczenia!

Na wstępie zaznaczyć trzeba, iż ta dwuodcinkowa seria OVA ekranizuje zaledwie początek dużo dłuższej mangi. Przyznam się, iż pierwowzoru przeczytać okazji nie miałem, stąd też nie jestem raczej w stanie określić, na ile wierna jest to adaptacja. Zdecydowanie jednak rzuciło mi się w oczy jedno - historia jest mocno schematyczna i oklepana. Nie trzeba się nadto wysilać by przewidzieć, co stanie się w następnej scenie. Tłumaczyć to jednak można faktem, że seria jest bardziej specyficzną komedią erotyczną, aniżeli poważną produkcją o samurajach - zdecydowanie więcej tu golizny i zbereźnych żartów, aniżeli potyczek i dyskusji na temat honoru.
Charaktery postaci bazują raczej na standardowych, niezbyt rozbudowanych archetypach i ciężko znaleźć w którymkolwiek z nich coś interesującego. Ot, mamy tu typową, względnie dojrzałą kobietę, która jednak szybko się irytuje, gdy ktoś śmie nazwać ją "starszą panią"; głupkowatego i zboczonego pomagiera; "mhroczną i złą" antagonistkę, która nie ma raczej żadnej poważniejszej motywacji do czynienia zła poza faktem, że jest zła; mamy też i naszą główną bohaterkę, która jest kolejną bojową lolitą i od swoich koleżanek z innych bajek nie różni się raczej niczym szczególnym.

Oprawa audiowizualna też raczej nie powala. Projekty postaci, choć miłe dla oka, pozbawione są raczej większych detali i wyglądają dość typowo. Cierpią też na syndrom "plastikowej lalki" - w scenach, gdy podziwiać możemy bohaterki w negliżu, bardzo szybko zauważyć można, że brak im pochwy. I nie dziwiłoby to może tak bardzo, gdyby była to seria telewizyjna (wszakże w TV, również i w tamtych czasach, panowała dużo większa cenzura) ale przecież to jest seria OVA. Stąd też takie braki w anatomii sprawiają, że sceny z tzw. "pieprzykiem" miast pobudzać, raczej śmieszą.
Animacja wypada jednak całkiem okej, choć chwilami widać że twórcy nie mieli raczej za dużego budżetu. Zdecydowanie pochwalić animatorów trzeba za to, że mimo ograniczonych funduszy udało im się uchwycić ducha filmów z samurajami - pojedynki wyglądają całkiem okej, pełne są charakterystycznych plansz z cięciami, efekciarskich wyskoków i tym podobnych manewrów.
Muzyka jest zdecydowanie najmocniejszą stroną tej produkcji. Jest bardzo klimatyczna i z miejsca przywodzi na myśl stare samurajskie kino. Dominują utwory grane na fletach i bębnach, przeplatane wokalami ograniczającymi się do okrzyków pokroju "HAAA" czy też "IAAAAA". Sam opening jest również bardzo ciekawy, bowiem stanowi połączenie j-popu z tradycyjną muzyką japońską. 
Głosy postaci wypadają niestety dość średnio. Znaczy, względnie do nich pasują, jednak słuchając ich nie czułem raczej nic specjalnego. Ot, odegrane poprawnie i nic poza tym. Najbardziej podobał mi się chyba głos Rin, u której pokuszono się nawet o starojapoński sposób wysławiania się - przykładowo, zamiast typowego "S" używa ona w sufiksach miękkiego "H".

"Kotetsu no Daibouken" serią godną polecenia raczej nie jest. Nie wyróżnia się absolutnie niczym nietuzinkowym na tle innych podobnych sobie produkcji, nawet mimo faktu że tutaj mieczem wywija nie dojrzały mąż, a drobna dziewczynka. Fabuła raczej nie powala, gagi niespecjalnie bawią a i oprawa audiowizualna jest taka sobie. Obejrzeć to w sumie można, ale zdecydowanie nie ma co się z tym spieszyć. Zwłaszcza, że jest dużo więcej innych, zdecydowanie bardziej wartych uwagi staroszkolnych produkcji.

Typ Anime - Seria OVA
Rok produkcji - 1996
Pełny Tytuł: „Kotetsu no Daibouken” ("Adventures of Kotetsu")
 Reżyseria: Yuji Moriyama
Scenariusz: Yuuji Kawahara
Muzyka: Kuniaki Hajima
Gatunek: Komedia, Ecchi, Akcja
Liczba Odcinków: 2
Studio: Project Team Sara
Ocena Recenzenta: 4/10

Screeny:





środa, 24 grudnia 2014

Wesołych Świąt!!

Krótko i skromnie, bo umykam zaraz na rodzinną wigilię, ale chciałbym wszystkim wam, Kochani Czytelnicy, życzyć wesołych świąt Bożego Narodzenia, spędzonych w ciepłej, rodzinnej atmosferze. Zdrowia, szczęścia, spełnienia wszelkich marzeń, góry prezentów - wszystkiego co tylko najlepsze.
Niech nowo narodzona Boża Dziecina wam błogosławi i użycza wszelkich niezbędnych łask.

Obiecuję też, że jeszcze w tym tygodniu postaram się nadrobić ogromne zaległości i wrzucę mnóstwo nowych recenzji. Czekajcie cierpliwie!
A póki co zostawiam was ze świątecznym Jotaro.

Czarodziejski gender-bender z wielkimi robotami - "Maze☆Bakunetsu Jikuu" (1997)

Każdy kto "ciapońską" popkulturą na poważnie się interesuje zapewne wie, jak często w japońskich filmach, serialach animowanych, komiksach czy też grach pojawiają się postacie, w przypadku których ciężko stwierdzić jakiej są płci. Najpopularniejszym przykładem tego typu bohaterów są zapewne tzw. "trapy" czyli  wystrojeni w spódniczki androgeniczni chłopcy o niezwykle dziewczęcych rysach twarzy i figurze.  W niektórych tytułach twórcy idą jednak jeszcze o krok dalej i  serwują nam "babochłopów" w wydaniu dość niecodziennym, bowiem... umieszczają w jednym ciele zarówno chłopca, jak i dziewczynkę. Z tego wyniknąć może tylko jeden wielki ambaras... tym bardziej, jeśli we wszystko zamieszane są jeszcze magia i wielkie roboty...

Wszystko zaczyna się od sceny, w której piękna dziewczyna unosi się w tajemniczej przestrzeni. Z każdej strony słyszy głosy mówiące jej, że powinna umrzeć, bowiem stanowi zagrożenie. Nasza bohaterka oczywiście nie ma zielonego pojęcia, co się właściwie dzieje, dlatego zapytuje swych tajemniczych rozmówców kim są i o co im chodzi. Stara się również uświadomić tajemniczym głosom, że przecież nic złego nikomu nie zrobiła. Na nic jednak jej tłumaczenia - natychmiast zostaje zaatakowana przez grupę smoków i... spada z łóżka.
Jak się okazuje, wszystko to było tylko złym snem. Nasza bohaterka już ma odetchnąć z ulgą gdy wtem zauważa, że jej pokój wygląda jak totalne pobojowisko - wszystkie meble poprzewracane, ściany popękane, kwiatki z doniczek powypadały, a jakby tego było mało za oknem latają pterodaktyle... Zaraz, co?! Zdumiona bohaterka niepewnie podchodzi do okna, by upewnić się że sobie tych gadzin nie zmyśliła. Gdy tylko je otwiera zostaje powitana przez dziwaczne krukopodobne stworzenie, które natychmiast odlatuje głośno kracząc. Dziewczyna nagle zdaje sobie sprawę, że znalazła się w samym sercu jakiejś tropikalnej dżungli. Co gorsza, dość szybko zdaje sobie sprawę, że nie pamięta nic, poza swoim imieniem - Maze.
Nagle rozlega się pukanie. Spodziewając się ataku jakiejś podłej bestyji nasza bohaterka łapie pierwsze co jej wpadnie w ręce - starą lampę - i ostrożnie podchodzi do drzwi... gdy je otwiera jednak, zamiast
strasznego potwora wpada przez nie mała roześmiana dziewczynka, która natychmiast rzuca się jej na szyje i zaczyna dziękować za ocalenie życia. Jak się okazuje, księżniczka Mill (bo tak na imię tajemniczej dziewczynce) uciekała przed ścigającymi ją żołnierzami imperium Jaina - mrocznego imperium, które podbiło królewstwo należące do jej rodziny. Nagle jednak z nieba spadł dom Maze i swym ciężarem przygniótł zbirów zagrażających młodej następczyni tronu. By udowodnić prawdziwość swej historii, Mill prędko wyciąga Maze na zewnątrz i pokazuje jej wystające spod chałupy giry. Dziewczyna podnosi w tym momencie wielki wrzask (O MÓJ BOŻE ZABIŁAM CZŁOWIEKA!!), który sprawia że ze wszystkich stron natychmiast zlatują się ścigający Mill żołnierze. W wyniku zaistniałej sytuacji obie bohaterki robią rzecz oczywistą, czyli... z piskiem rzucają się do ucieczki. Uciekając wpadają jednak w jeszcze większe tarapaty, bowiem ładują się prosto w łapska głównodowodzących ścigającego księżniczkę oddziału. Na całe szczęście okazuje się, że Maze jest tzw. "Luminatorem" a co za tym idzie dysponuje potężną mocą magiczną, dzięki której jest w stanie stawić czoła niemiluchom. Co więcej, może dzięki temu pilotować przyzwanego przez Mill wielkiego robota - Dulgera. Niestety jednak,  Maze okazuje się być fatalną pilotką i dostaje od wrogich mechów tęgie lanie... do czasu, gdy zachodzi słońce. Wtedy dzieje się coś niezwykłego - Maze zamienia się... w zboczonego, chętnego do bitki faceta, który za pomocą potężnych zaklęć z łatwością obija ryje swoim przeciwnikom. Zwycięstwo to jest jednak zaledwie początkiem wielkiej przygody, podczas której naszym bohaterkom przyjdzie stawić czoła potężnemu imperium ciemności. Na całe szczęście z pomocą przybędą im liczni sojusznicy, pragnący pomóc młodej księżniczce odzyskać należny jej tron. Maze ma także nadzieję, że w trakcie tej wyprawy odzyska swoje wspomnienia, odkryje dlaczego w nocy zmienia się w faceta oraz znajdzie sposób na powrót do swojego świata.

Historia opowiedziana w tej serii oryginalna w żadnym razie nie jest. Opowieści o złym państwie i księżniczce w opresji, której z pomocą przychodzi wybraniec z innego świata było już mnóstwo i wszystkie są do siebie niezwykle podobne. Jak nietrudno zatem się domyślić, schemat pogania tutaj schemat i raczej dość łatwo jest przewidzieć dalszy rozwój fabuły... Przynajmniej z początku, bowiem później w kilku ostatnich epizodach serii następuje całkiem fajny twist, który urozmaica nieco tę opowiastkę.
Na całe szczęście, niezbyt oryginalną fabułę serial ten nadrabia wybornym humorem. Gagi oraz dialogi w serii tej ukazane, choć względnie oklepane, są naprawdę zabawne i nie raz w trakcie seansu zdarzyło mi się parsknąć szczerym śmiechem. Najbardziej rozśmieszało mnie chyba to, jak Mill postanowiła zwracać się do Maze, biorąc pod uwagę iż jest on...ona... no że jest równocześnie kobietą i mężczyzną - "Onee-nii-sama" to chyba najdurniejszy i najśmieszniejszy zwrot jaki w chińskiej bajce kiedykolwiek usłyszałem.
Co do bohaterów, sprawa wygląda średnio. Choć większość z nich jest naprawdę sympatyczna, tak raczej nie można powiedzieć, by ich osobowości były jakieś wybitnie skomplikowane. Praktycznie żaden z nich, poza żeńską Maze - która z płaczliwej pacyfistki zmienia się w odważną i pewną siebie kobitę - nie przechodzi też większego rozwoju. Jedynym na dobrą sprawę ciekawym zagraniem jest tutaj właśnie ta relacja między żeńską a męskim Maze, bo choć podobny motyw był w wielu innych produkcjach (np. "Ranma 1/2") tak tutaj jest on przedstawiony w nieco inny, bardziej skomplikowany sposób.  Co do czarnych charakterów zaś - raczej nie powalają. Każdy z niemiluchów jest typowym generycznym "tym złym" który zło czyni tylko dlatego że jest zły. Co prawda jeden z nich ma jakieś tam inne motywy, jednak prawdę powiedziawszy są one tak ograne, że raczej nie czynią go interesującą postacią.

Oprawa audiowizualna jest, prawdę powiedziawszy, taka sobie. Bardzo nierówno wypadają zwłaszcza projekty postaci - część z nich jest naprawdę przyjemna dla oka, podczas gdy inne znowuż wyglądają strasznie paskudnie. Na całe szczęście tła są w sumie okej a i projekty robotów cholernie mi się podobały. Bardzo podpasowało mi zwłaszcza to, że tylko te faktycznie wyjątkowe maszyny, pilotowane przez głównych bohaterów wyróżniają się czymś szczególnym, podczas gdy masowo produkowane maszyny zwykłych żołnierzy faktycznie wyglądają jak typowe "grunt suits", stworzone na potrzeby armii.
Szkoda ino, że animacja ssie hardo i starcia tych fajnych maszyn wyglądają okropnie słabo. Ot, tu pierdzielnie laser, tu kolejny, tu nagle "szybkie linie" sugerujące poruszanie się z zawrotną prędkością... maszyny mimo swych szczupłych i seksownych kształtów poruszają się okropnie niemrawo i raczej o dynamicznych pojedynkach nie ma tutaj mowy. Nawet gdy bitwy przenoszą się w przestworza to nadal nie ma na co patrzeć. Szkoda bardzo.
Muzyka wypada dość biednie. Co prawda opening oraz pierwszy ending są naprawdę fajne i wpadające w ucho, jednak utwory grające w samym serialu to raczej nudne brzdąkania ginące gdzieś w tle wydarzeń. Do gustu naprawdę przypadły mi tylko dwa motywy - ten grający w scenach gdy Imperium Jaina knuje swe niecne plany, oraz ten grający podczas gdy Dulger wkracza do akcji - jest to szybki i rytmiczny utwór, który natychmiastowo wpada w ucho nawet mimo faktu, że jest nieco powtarzalny.
Głosy postaci zaś spytacie? Są okej, acz prawdę powiedziawszy tylko kilka z nich jakoś wybitnie mi się podobało. Najlepiej spisał się zdecydowanie seiyuu męskiego Maze - Tomokazu Seki. Jest to gość znany z ról takich badassów jak Domon Kasshu ("Mobile Fighter G Gundam"), Gai Daigouji ("Martian Successor Nadesico"), czy też Gilgamesh ("Fate/Stay Night"). Świetnie zatem odnalazł się w roli szurniętego i chętnego do bitki faceta i wywrzaskiwanych przez niego kwestii słucha się z nieskrywaną wprost przyjemnością.
Najbardziej irytował mnie zaś głos Mill. Piskliwy i do bólu przesłodzony okropnie działał mi na nerwy.

Warto o "Maze" zahaczyć? Szczerze mówiąc nie. Nie jest to jakaś wybitnie ciekawa seria a i nawet na tle swojego gatunku wypada dość blado, gdy zestawi się ją z takimi produkcjami jak "Vision of Escaflowne", "Lord of Lords Ryu Knight", "Aura Battler Dunbine" czy też "The Five Star Stories". Obejrzeć to w sumie warto dopiero wtedy, kiedy naprawdę nie macie w planach nic ciekawszego. Nie oznacza to jednak, że jest to seria wybitnie zła, nie - jest to po prostu straszny przeciętniak, który spodobać się może, ale raczej na długo w pamięci nie pozostanie.

Typ Anime - Seria TV
Rok produkcji - 1997
Pełny Tytuł: „Maze☆Bakunetsu Jikuu” ("Maze☆Mega-Burst Space")
 Reżyseria: Akira Suzuki, Iku Suzuki
Scenariusz: Katsumi Hasegawa, Sumio Uetake, Tsuyoshi Tamae i inni
Muzyka: Victor Entertaiment, Seikima II
Gatunek: Super Robot, Komedia, Science-Fiction, Fantasy
Liczba Odcinków: 25
Studio: J.C. Staff
Ocena Recenzenta: 5/10


-Podobnie jak wiele innych Mecha Fantasy, Maze także ma swoją alternatywną wersję - starszą o rok dwuodcinkową OVA. O niej jednak innym razem.

Screeny:






wtorek, 18 listopada 2014

Bestioludzie i ich ekologiczne mechy - "KO Century Beast Warriors" (1992)

Patrzycie na tytuł tego tekstu i zastanawiacie się pewnie "Czyżby jakieś mecha od Ghibli?". Nic bardziej mylnego! Choć studio to znane jest z nagminnego forsowania ekologicznych tematów w swoich bajkach, to opisywany dziś (trzeci już) tytuł nie jest ich sprawką. Za "KO Century Beast Warriors" odpowiada inne, jednakowoż równie popularne studio - GAINAX. Biorąc pod uwagę, że ma ono na koncie tak zacne tytuły jak "Gunbuster", "Honoo no Tenkousei", "Neon Genesis Evangelion", "Otaku no Video" czy też "Wings of Honnemaise" wydawać by się mogło, że będziemy mieć do czynienia z kolejną solidną bajką. Czy jednak "KO Century Beast Warriors" faktycznie jest tak dobre?

W dalekiej przyszłości ziemia zostaje podzielona na dwie półkule. Południową, zamieszkaną przez miłujących postęp technologiczny ludzi oraz północną, na której rezydują żyjący w zgodzie z naturą bestioludzie, potrafiący zmieniać się w najróżniejsze zwierzęta. I wszystko było by pewnie okej a ład i porządek panowałyby na świecie, gdyby nie to, że ludzie znowu okazali się być strasznymi chciwcami i wraz ze swym przywódcą, Uranusem, postanawiają zaatakować północną część planety, by zagarnąć ją dla siebie. Chcą również zdobyć wszystkie trzy legendarne Jinny - posągi bóstw strzegące trzech największych osad bestioludzi - bowiem jak legenda głosi, kryją one w sobie klucz do największego skarbu północnej półkuli - tajemniczej "Gai".
Osada Tygroludzi jest ostatnią opierającą się najazdowi wrednych człowieków. To właśnie tu poznajemy naszego głównego bohatera - młodego wojownika imieniem Wan. Choć bardzo dzielnie stara się on obronić swą osadę przed agresorami, okazuje się nie być dość silny i zostaje pojmany. W więzieniu poznaje narcyzowatego chłoptasia z wioski ptakoludzi - Buda Mint. Niedługo potem do ich celi wrzucona zostaje także kolejna parka bestioludzi. Okazują się to być przyjaciele Wana z dzieciństwa - syrena Mei Mer oraz żółwioczłek Tuttle. 
Niespodziewanie z pomocą więźniom przychodzi mała dziewczynka imieniemu Yuuni - wnuczka pracującego dla Uranusa profesora Password. Jak się okazuje, profesor ma już dość tyranii podłego władcy i postanawia pomóc bestioludziom uciec i odzyskać swoje Jinny. Powierza on im też bardzo ważną misję odnalezienia Gai, bowiem tylko ona jest w stanie powstrzymać zapędy Uranusa.

Nie ma co ukrywać faktu, że fabuła tej bajki zbyt oryginalna nie jest. Po raz kolejny dostajemy prostą opowiastkę o walecznych śmiałkach starających się powstrzymać żądne władzy siły zła, które tym razem reprezentowane są przez chcących zniszczyć naturę cyberludzi. Nie ma co oczekiwać tutaj zatem jakichś niesamowitych zwrotów akcji, czy też jakichś przełamań obowiązujących schematów. Serial jedzie raczej na dość ogranych kliszach i nie jest wybitnie trudnym zadaniem wywnioskowanie, co stanie się za chwilę. Czy sprawia to jednak, że produkcję tą źle się ogląda? Nie. Choć jest totalnie oklepana, to nadal daje całkiem sporo frajdy. Punktuje zwłaszcza całkiem zabawnym humorem, zarówno tym w dialogach jak i slapstickowych gagach.
Niezmiernie sympatycznie prezentują się postacie w tej bajce występujące. Choć nie są to najlepiej napisane charaktery, jakie widziałem, to nadal naprawdę da się je lubić. Wan to w gorącej wodzie kąpany waleczny młodzik, który nigdy nie daje za wygraną; Bud to na pierwszy rzut oka narcystyczny kobieciarz, jednak jak bardzo szybko się okazuje jest również bardzo odważnym i wiernym przyjacielem; Mei Mer zaś to niesamowicie urocza a przy tym całkiem silna dziewczynka, która kiedy wymaga tego sytuacja potrafi pokazać, że nie da sobie w kaszę dmuchać. 
Strasznie podobały mi się także czarne charaktery, nawet mimo że większość z nich pełni tu głównie rolę humorystycznych odstresowywaczy. Najbardziej polubiłem chyba niezwykle pyszałkowatego V-Darna (którego wszyscy żartobliwie nazywają "Be Damned"), który swoim charakterem i wyglądem niesamowicie przypomina jednego z moich ulubionych antagonistów - Da Cidera z "Knight Lamune".

Oprawa audiowizualna jest okej, ale raczej nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym na tle innych produkcji z okresu lat 90-tych. Projekty postaci, zwłaszcza kobiecych są niezwykle sympatyczne i choć mają nieco dziwaczne proporcje (cienki korpus, długie kończyny) to patrzy się na nie całkiem fajnie. Najśliczniejszą dziewczynką serii jest zdecydowanie Mei Mer, która swoim designem kupiła mnie natychmiast. 
Bardzo fajnie wypadają także roboty. Trzy główne maszyny bazowane są na różnych zwierzętach, dzięki czemu każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa i różni się od innych. Potrafią także połączyć się w jednego, niesamowicie fajnego gigantycznego robota, który swoimi pozami wprost krzyczy "OBARI AS FUCK!", nawet mimo faktu że nie był przez tego legendarnego animatora animowany.
Animacja wypada jednak dość średnio. O ile starcia z reguły są bardzo płynne i dynamiczne, tak już spokojniejsze sceny wyglądają chwilami jakby brakło w nich kilku klatek. Momentami też dość wyraźnie widać "drgawki" u niektórych postaci.
Openingi i endingi są niestety mocno takie sobie. Nie brzmią może jakoś wybitnie źle, ale w pamięć też nie zapadają i raczej nie słuchałem ich poza samą serią. Dużo lepiej wypadają utwory grające w tle wydarzeń. Są to z reguły rytmiczne, dość elektroniczne brzdąkania, które brzmią jak żywcem wyrwane z jakiejś starej gry na Playstation czy Saturna. Bardzo dobrze wypada także gra aktorska. I to zarówno w oryginalnej japońskiej wersji językowej, w której usłyszeć możemy takie sławy jak choćby Takehito Koyasu, jak i tej angielskiej (jej pierwszej wersji, w każdym razie, drugiej nie słuchałem), która punktuje dodatkowo faktem, że jest mocno "cheesy" i każdy z aktorów ma specyficzny dla siebie akcent.

Czy polecam?  Szczerze powiedziawszy tak. Nie ma co ino nastawiać się na jakąś poważną, skomplikowaną produkcję. "KO Century Beast Warriors" to raczej prosta, acz niezwykle sympatyczna bajka, którą można "łyknąć" w dzionek. Możecie ją także pokazać swojemu młodszemu rodzeństwu, myślę że im spodoba się jeszcze bardziej (testowane na młodszym bracie!!). Na pewno przypadną im do gustu bajkowe postacie oraz fantastyczny setting.

Typ Anime - Seria OVA
Rok produkcji - 1992
Pełny Tytuł: „KO Century Beast Warriors” ("KO Seiki Beast Sanjuushi")
 Reżyseria: Hiroshi Negishi
Scenariusz: Mayori Sekijima, Satoru Akahori, Seiko Watanabe
Muzyka: Hirohiko Fukuda
Gatunek: Super Robot, Komedia, Science-Fiction, Fantasy
Liczba Odcinków: 7
Studio: GAINAX
Ocena Recenzenta: 6/10

-Wart wspomnienia jest fakt, że tytuł ten został wydany poza Japonią aż dwukrotnie. Za każdym razem z innym dubbingiem i openingiem. Pierwsze wydanie zawierało tylko pierwsze trzy odcinki i oryginalny opening. Drugie zaś już całą serię, a dodatkowo specjalnie na jego potrzeby dograno drugi opening. Obie wersje różnią się również imionami niektórych bohaterów.

-Na PC-Engine (TurboGrafx-16) została wydana gra na podstawie tej serii. Był to dość prosty RPG, rozszerzający nieco historię znaną z OVA i dodający doń kilka nowych postaci

Screeny:






Kim jestem? Skąd pochodzę? Dokąd zmierzam? - "RahXephon" (2002)

Jakie odpowiedzi otrzymacie, gdy na pierwszej lepszej "fejsbukowej" grupie poświęconej chińskim bajkom zapytacie o "anime psychologiczne"? Biorąc pod uwagę fakt, że lwia część naszego obecnego fandomu składa się głównie z gimbusów, dla których wszystko co brutalne = głębokie, to zapewne posypią się takie tytuły jak "Mirai Nikki", "Elfen Lied", czy też "Deadman Wonderland", które z właściwą psychologią mają tyle wspólnego, co nic. 
W związku z tym, że trochę mnie już taka sytuacja mierzi, to dzisiaj opiszę tytuł, który faktycznie bardzo mocno o psychologię się ociera i chwilami skłania widza do poważnych refleksji. Oto przed państwem jedno z najlepszych mecha anime w historii - "RahXephon".

Rok 2015. Kamina Ayato to typowy uczeń liceum, mieszkający wraz ze swoją matką w Tokio. Wiedzie spokojne, bardzo normalne życie - codziennie wychodzi na zajęcia, spotyka się ze znajomymi, a wieczorami poświęca się swojemu hobby, jakim jest malowanie. Całe jego życie zmienia się jednak diametralnie, gdy pewnego dnia, gdy jak co dzień jedzie tramwajem do szkoły, miasto zostaje zaatakowane przez tajemniczych najeźdźców. Do walki z nimi staje olbrzymi, tajemniczy byt zwany "Dolem". W wyniku starcia między nimi, teren miasta ulega ogromnemu zniszczeniu, tramwaj wykoleja się, a dwójka przyjaciół Ayato zostaje ranna. Nasz bohater każe im zatem nigdzie się nie ruszać, a sam wyskakuje z wagonu i biegnie po pomoc. W trakcie przemierzania zrujnowanych osiedli, napotyka tajemniczą, śpiewającą dziewczynę. Jak się okazuje, jest to jego koleżanka z klasy - Mishima Reika. Postanawiają razem rozejrzeć się za kimś, kto może im pomóc. W pewnym momencie jednak, ku zdumieniu Ayato, Mishima gdzieś znika, a on sam zostaje zaatakowany przez rządowych agentów. Z pomocą przychodzi mu kobieta imieniem Haruka. Wyjaśnia ona Ayato, że przybyła tutaj by wyrwać go ze świata ułudy i pokazać mu prawdę. Chłopak nie daje jednak wiary jej słowom, wsiada do pierwszego przejeżdżającego pociągu i odjeżdża. Zaraz potem udaje mu się ponownie spotkać z Reiką. Razem trafiają do tajemniczych ruin zwanych "Salą Rah". Znajdują tam olbrzymie jajo, z którego wykluwa się potężny robot - RahXephon. Jakby tego było mało, w momencie gdy Reika zaczyna znów śpiewać swoją pieśń, Ayato dostaje strasznej migreny i pada na ziemię, słysząc w swej głowie tajemniczy głos, nakazujący mu się przebudzić. Po tym wszystkim nasz bohater traci przytomność.
Budzi się następnego dnia w szpitalu. Pierwsze co robi to oczywiście pyta o to, czy zabrano wraz z nim również Reikę. Pielęgniarka odpowiada jednak, że prócz niego nikogo nie przywieziono. Na tym tajemnic jednak nie koniec - opuszczając salę szpitalną, bohater słyszy w radiu wiadomość, jakoby to państwowe siły obronne walczyły wczoraj z najeźdźcami. A kiedy idzie do szkoły i rozmawia ze znajomymi o Reice, okazuje się, że tylko on ją pamięta. Wszyscy jego koledzy nie mają pojęcia o kogo mu chodzi... Do chwili, gdy Reika pojawia się nagle w klasie, w wyniku czego wszyscy magicznie zaczynają ją rozpoznawać.
Widząc co się dzieje, Ayato zaczyna coraz częściej rozmyślać nad tym, co powiedziała mu Haruka. Po powrocie do domu znajduję zaadresowaną do siebie kopertę, w której znajduje... fotografię z tajemniczymi bytami, które wczoraj widział. Na tyle fotografi znajduje krótką notkę od nadawcy, który prosi go by przybył o drugiej nad ranem do Shakuji Park, jeśli chcę poznać całą prawdę. By rozwiać wszelkie swe wątpliwości Ayato postanawia przystać na tę propozycję i późną nocą wymyka się z domu... Prawda, którą odkryje sprawi, że cały jego dotychczasowy światopogląd zostanie wywrócony do góry nogami.

Nie ukrywam, że historia opowiedziana w "RahXephon" wciągnęła mnie niesamowicie. Niezmiernie podobało mi się zwłaszcza to, że serial nie wykłada nam od razu wszystkich odpowiedzi na tacy, a zamiast tego stopniowo ujawnia kolejne drobne elementy układanki, które widz powoli zaczyna łączyć w większą całość.  Przykładowo, choć już w pierwszych odcinkach dowiadujemy się, że świat w którym żyje bohater jest ułudą, to szybko okazuje się, że jest to najmniejszy z sekretów skrywanych przez ten tytuł. Spora w tym zasługa również i samego settingu, który wprost emanuje tajemniczością i daje ogromne możliwości na kreowanie kolejnych zagadek. Dzięki temu, oglądając RahXephona nie nudziłem się ani chwili, bowiem nieustannie starałem się samemu rozwiązywać kolejne prezentowane przez serial sekrety. Jakby tego było mało, za sprawą świetnie napisanych postaci, tytuł bardzo często stawia widzowi skłaniające do refleksji pytania - "Kim jestem?", "Dokąd zmierzam?", "Czy to, co czynię, jest właściwe?". Obserwując to, jakie interakcje między bohaterami zachodzą, jak zmieniają się ich osobowości oraz w jaki sposób podchodzą oni do różnych sytuacji oraz otaczającej ich rzeczywistości, nie w sposób choć raz nie zatrzymać odcinka i zastanowić się chwilę nad tego typu zagadnieniami.
Wszystko to sprawia również, że "RahXephon" do dziś jest mocno przyrównywany do Evangeliona. Ba, chwilami posądzany o otwarte podkradanie przedstawionych w nim sytuacji i pytań. Moim skromnym zdaniem jednak, "RahXephon" choć z Evangeliona mocno czerpie i porusza bardzo podobne tematy, to robi to zdecydowanie lepiej.

Oprawa audiowizualna jest cudowna. Biorąc pod uwagę, że serial pochodzi z roku 2002, a w dodatku jest po prostu serią telewizyjną, to byłem naprawdę oczarowany tym, jak ślicznie wszystko wygląda. Projekty postaci są schludne i naprawdę przyjemne dla oka, tła zaś szczegółowe i utrzymane w odpowiednio dobranych barwach. Nie można zapomnieć także o świetnych projektach robotów. Maszyny w "RahXephon" są cholernie nietuzinkowe i swoim wyglądem przypominają raczej tajemnicze, być może nawet nieco przerażające posągi wzniesione przez starożytne cywilizacje, aniżeli typowe, humanoidalne mechy. 
Nie można narzekać również na animację. Wszystko rusza się niezwykle płynnie, choreografia starć jest świetna i pełna dynamicznych ujęć, a spadków jakości praktycznie nie ma. Niezmiernie podobało mi się także to, jak poprzez odpowiednie zabawy z tłem i ujęciami, twórcom udało się oddać załamania nerwowe bohaterów, czy też momenty, w których ujawniane są największe tajemnice serii.
Muzyka jest po prostu wyśmienita. Opening - "Hemisphere" - to piękna, rytmiczna piosenka, której wybornie słucha się również poza samym serialem. Podobnie sprawa ma się z resztą soundtracku. W anime tym przeważają zdecydowanie kawałki jazzowe, utwory grane na skrzypcach, niepokojące brzdąkania na pianinie oraz chóry. Bardzo dobrze podkreśla to i tak już mocno specyficzną atmosferę całej produkcji.
Bardzo podobała mi się także gra aktorska. Aktorzy potrafili wyśmienicie zagrać każdą z emocji bohaterów - strach, gniew, radość, smutek. Wszystkie kwestie wypowiadane przez postacie brzmią przekonująco i słuchając ich ani razu nie krzywiłem się z zażenowania.

Podsumowując - "RahXephon" to kawał świetnie zrealizowanej bajki. Jest to również zdecydowanie jedna z najlepiej wykonanych serii psychologicznych, jakie dane mi było obejrzeć. Fabuła jest ciekawa i rozbudowana,  zachowania bohaterów skłaniają widza do refleksji, a prześliczna oprawa audiowizualna działa tylko na korzyść produkcji. Jeśli jest coś, do czego mogę się w tym tytule przyczepić, to fakt, że może on być zbyt skomplikowany/nudny dla widza, który od anime oczekuje tylko i wyłącznie wartkiej akcji i głupkowatych cycatych panienek.
Zdecydowanie polecam. "RahXephon" to tytuł, który z pewnością zadowoli nawet najbardziej wybrednych koneserów chińskich bajek. Wielkie brawa dla studia Bones.

Typ Anime - Seria TV
Rok produkcji - 2002
Pełny Tytuł: „RahXephon”
 Reżyseria: Yutaka Izubuchi
Scenariusz: Shou Aikawa
Muzyka: Jun'Ichi Kanezaki, Keiichi Oku, Michiru Oshima i inni
Gatunek: Super Robot, Psychologiczny, Science-Fiction
Liczba Odcinków: 26
Studio: BONES
Ocena Recenzenta: 8.5/10

-Jak wspomniałem, seria jest bardzo podobna do Evangeliona. Mało kto jednak wie, że RahXephon garściami czerpie także ze starego serialu z lat 70-tych - "Yuusha Raideen". Sam robot jest praktycznie redesignem tytułowej maszyny ze wspomnianej bajki właśnie, a jakby tego było mało, w obu tytułach pojawia się mitologiczna rasa Mu.

-RahXephon miał okazję dwukrotnie wystąpić w serii "Super Robot Taisen". Kopnął go swoją drogą niesamowity zaszczyt wystąpienia w jednej z najlepszych części tego cyklu - "Super Robot Taisen MX" na PS2. W wyśmienity sposób zmieszano tam jego historię z takimi tytułami jak "Neon Genesis Evangelion", "Yuusha Raideen", czy też "Hades Project Zeorymer". Zdecydowanie polecam zapoznać się z tym tytułem.

Screeny: