czwartek, 28 września 2017

Mechaweeaboo w średniowiecznym fantasy - "Knight's & Magic" (2017)

"Isekai" nie jest niczym nowym w chińskich bajkach. Tytuły opowiadające o przeciętnym Japończyku, który w wyniku tajemniczego splotu wydarzeń trafia do alternatywnej rzeczywistości, przypominającej te znaną nam z powieści fantasy pojawiły się wśród skośnych kreskówek już we wczesnych latach 80-tych, kiedy to na ekrany telewizorów trafiło "Aura Battler Dunbine" Yoshiyukiego Tomino. Dopiero od kilku lat jednak, taki sposób zawiązania fabuły cieszy się tak niesamowitą popularnością, że nie tylko bazujące nań bajki zalewają z coraz większą intensywnością kolejne sezony, ale też został oficjalnie zbanowany na konkursach dla młodych skośnych powieściopisarzy. Dodatkowo nasilił się w tytułach tego typu - jeszcze bardziej niż w innych produkcjach - strasznie nielubiany przeze mnie zabieg robienia z głównego bohatera tak oczywistego, płytkiego self-inserta dla otaku, jak to tylko możliwe.
Gdy przeglądając zapowiedzi na - dobiegający końca już - sezon letni 2017 natknąłem się na "Knight's & Magic" byłem całkiem podekscytowany. Mecha fantasy to jedna z moich ulubionych odmian bajek z wielkimi robotami, która szczytową popularnością cieszyła się w latach 90-tych a potem odeszła niestety do lamusa. Dlatego też niezmiernie cieszy mnie każdy, choćby najmniejszy tytuł w tym nurcie, jaki dziś dostajemy. Kiedy jednak spojrzałem dalej i przeczytałem zarys fabularny "K&M", moja ekscytacja szybko minęła i natychmiast zapaliła mi się czerwona lampka - główny bohater to po raz kolejny self-insert? W dodatku tym razem mamy do czynienia z reinkarnowanym mangozjebem Garym Stu? Oooo nie, to nie może być dobre... i faktycznie, nie było... Ale po kolei.

Kurata to genialny programista pewnej poważnej japońskiej korporacji. Jest także zapalonym mecha otaku, który większość swojej pensji przeznacza na plastikowe modele swoich ulubionych robotów z chińskich bajek. Pewnego dnia wracając ze sklepu z nowym nabytkiem wpada pod koła samochodu i ginie. Zaraz potem odradza się w fantastycznym świecie jako mały Ernesti Echevalier, którego marzeniem jest zasiąść za sterami jednego z olbrzymich robotów nazywanych "Silhouette Knight". 

Chwila, moment, Goge - czemu ty na tę bajkę chcesz narzekać? Przecież jej bohater, nawet jeśli ma mniejszą kontrolę nad swoim hobby, to jednak zdaje się być pokrewną Tobie duszą. No i w dodatku to przecież mecha fantasy które tak bardzo uwielbiasz, więc w czym problem? Już tłumaczę. Zacznijmy od tego, że dawno nie widziałem serii tak hardo obrażającej inteligencję widza i mającej go za skończonego kretyna. Niemal nieustannie bije ona go ekspozycją po twarzy, tłumacząc mu jak małemu niedorozwiniętemu dziecku to, co mógł sam zaobserwować. Przykładowo, Ernesti opanowuje trudne zaklęcie i wszyscy są tym zaskoczeni, narratorka zaraz potem dowala, że "Ernesti opanował trudne zaklęcie i wszyscy byli tym zaskoczeni", potem sami bohaterowie mówią że "Ernesti opanował trudne zaklęcie i wszyscy byli tym zaskoczeni" i narratorka znowu powtarza jak to Ernesti zaskoczył wszystkich tym jak opanował to zaklęcie. No litości. Na tym moich problemów z tym tytułem jednak nie koniec. Świat przedstawiony wydaje się bardzo ciekawy - ma kilka różnych królestw i zamieszkany jest przez liczne fantastyczne rasy, takie jak bardzo nietypowe elfy czy też krasnoludy. Ale zapomnijcie o jego bardziej szczegółowym poznaniu. Twórcy wolą zamiast tego serwować nam wywody o zajebistości Ernestiego (o czym więcej za moment), szybciutko tylko przeskakując po wydarzeniach, które mogłyby ciekawie rozwinąć uniwersum. Raz na ruski rok narratorka tylko coś tam bąknie że "no i stało się to i tamto i miało taki i taki efekt". Chcieliście zobaczyć epickie bitwy między wojskami wielkich miotających magią maszyn? Dowiedzieć się więcej o bestiach, z którymi muszą się zmagać rycerze? Albo zagłębić się w relacje polityczne między poszczególnymi królestwami? Och jak mi przykro - musicie zadowolić się kilkoma niedbale skleconymi przez narratorkę zdaniami. Czym jest "Show, don't tell"? W efekcie po tych 10 odcinkach wiemy o świecie tylko tyle, że są sobie dwa królestwa i jedno przegrało z jakimiś tam złymi najeźdźcami, którzy teraz są głównymi złymi. A, i wspomniałem o tych nietypowych elfach prawda? No to o nich dowiecie się zaledwie tyle, że mieszkają sobie gdzieś tam za magiczną barierą i że są super ogarnięte w magii, ale to tyle, bo musimy się dalej masturbować do Ernestiego.
Skoro już o tym nieszczęsnym Ernestim mowa, to wypadałoby bardziej przybliżyć jego sylwetkę. Dobry Jezu, dawno nie widziałem tak okropnego Garego Stu i oczywistego self-inserta autora. Już pomijam, że to po raz n-ty reinkarnowany otaku, żeby apelować do tzw. życiowych przegrywów. Nie dość, że wszyscy z narratorką na czele nieustannie masturbują się do jego zajebistości, to jeszcze cały świat wokół niego jest totalnie ogłupiany i przedstawiany jako skończeni kretyni, nie potrafiący wpaść na najbardziej oczywiste rozwiązania. Absolutnie nikt przed protagiem nie pomyślał, że można zwiększyć wytrzymałość włókien splatając je? Nikt nie wpadł na to, że można robotowi doczepić drugą parę rąk, by mógł tam trzymać różdżki do miotania zaklęć? Zaprawieni w bojach rycerze zachowujący się nagle jak niekompetentni debile i panikujący w samym środku walki, żeby Ernesti mógł pokonać wroga i zgarnąć wszystkie laury? No ja przepraszam bardzo, ale ktoś tu sobie chyba leci w kulki. Strasznie drażniło mnie też to, z jak wszystko jest podawane Ernestiemu na tacy. Nie tylko okazuje się on być genialnym dzieckiem i opanowuje potężne zaklęcia dlatego, że w zeszłym życiu był programistą (wat) ale też niemal natychmiast staje się obiektem pożądania większości dziewcząt z akademii, opanowuje - podobno bardzo trudną - sztukę pilotowania wielkich robotów, czym zyskuje sobie respekt wśród najsłynniejszych rycerzy w krainie i jeszcze błyskawicznie staje się ulubieńcem króla Fremmevilli, który wyjawia mu sekrety budowania wielkich maszyn - które są jedna z najważniejszych i najpilniej strzeżonych tajemnic całego państwa - i przydziela własny zakon rycerzy i laboratorium pełne krasnoludzkich mechaników. No, ale oczywiście Ernie na każdym kroku podkreśla, jak to nie jest godzien takich zaszczytów i jak to czuje się nie w porządku prosząc o tak dużo etc. No i oczywiście ma totalnie wyrąbane na zaloty zakochanych w nim ślicznych dziewcząt, bo jakżeby inaczej. A i jeszcze potem własnymi rękami konstruuje wielkiego grorious nippon robota ze składanej tysiąc razy stali. W średniowiecznym fantasy.
Reszta bohaterów jest równie płytka, ale przynajmniej nie są już takimi Garymi Stu, bo jak wspomniałem kreskówka musi ich wszystkich totalnie ogłupić, by podkreślić wspaniałość Erniego. Znajdują się wśród nich przyjaźniące się z Ernestim od dziecka rodzeństwo Olter - luzacki Archid oraz urocza i zakochana w Ernim bez pamięci Ady; elitarny rycerz Edgar C.Blanche i zaprzyjaźnieni z nim  fechtmistrze - waleczny, ale potrafiący szybko stracić głowę i wpaść w panikę Dietrich Cunitz i piękna Helvi Oberg, która mogłaby być bardzo fajnie napisaną, silną postacią kobiecą, gdyby tylko Ernie nie kradł nieustannie czasu ekranowego. Mamy też oczywiście starego, doświadczonego mechanika krasnoluda - Davida - który jednak w porównaniu z Ernestim okazuje się być kompletnym debilem, nie potrafiącym wpaść na najbardziej oczywiste rozwiązania mogące zwiększyć skuteczność robotów. Potem do ekipy dołącza jeszcze książę Emrys, będący bardzo stereotypowym męskim mężczyzną i to w sumie cały jego charakter. Ale trzeba mu oddać to, że miał bardzo fajny krótki epizod sobie poświęcony, w którym stanął w szranki ze swym ojcem, celem zdecydowania kto dostanie ładniejszego robota. Którego oczywiście zaprojektował Ernesti, bo któżby inny.
O antagonistach można powiedzieć w sumie tylko tyle, że są. Praktycznie żaden z nich nie jest ciekawy i jadą na kliszach tak bardzo, że to aż przykre. Jedynym typkiem spod ciemnej gwiazdy, który jakoś bardziej się z tej szarej masy wyróżnia jest szurnięty naukowiec królestwa Zaloudek - Horacjusz Gojaal. Jego pyszny character acting i niesamowicie komiczny sposób wysławiania się sprawiają, że potrafi przynajmniej choć trochę rozśmieszyć i obserwuje się go z dużo większą przyjemnością, niż całą resztę.

Choć pod adresem mizernej fabuły i okropnych postaci K&M mogę pisać całe litanie zarzutów, to jednak o jego stronie technicznej mogę się już wypowiedzieć znacznie pochlebniej. Projekty postaci są bardzo ładne, szczegółowe i przyjemne dla oka. Szczególnie podobały mi się ich kostiumy, dobrze podkreślające rolę, jaką pełnią i z jakiego państwa pochodzą. Na zdecydowany plus również projekty maszyn, mocno przypominające mi olbrzymy z takich produkcji jak "Vision of Escaflowne", czy też "Panzer World Galient". Znalazło się tu nawet miejsce dla mechanicznych centaurów, które pojawiają się bardzo rzadko. Tła również bardzo przypadły mi do gustu - ogromne zamczyska, górskie szczyty, wąwozy, jaskinie, lasy, przestworza po których poruszają się olbrzymie latające okręty - wszystko to prezentuje się bardzo kolorowo i fantazyjnie i zdecydowanie jest na czym zawiesić oko.
Animacja w K&M również wypada bardzo solidnie. Brak w niej wyraźnych chrupnięć a i bardzo dobrze operuje efektami specjalnymi, by podkreślić siłę zaklęć, czy też starcia mechanicznych olbrzymów. Zaobserwowałem również kilka świetnych zabiegów animacyjnych, jak choćby nieśmiertelne "Brave Perspective" (którego ogółem w tym sezonie było bardzo dużo, tak swoją drogą). A i kompozycja poszczególnych kadrów całkiem niezła. Mam jednak dość poważny zarzut względem animacji komputerowej, w jakiej wykonano wielkie roboty. Choć same ich modele - wykonane przez absolutnie najlepsze, znające się na swoim fachu studio Orange - są bardzo wysokiej jakości, to jednak już ich animacja pozostawia sporo do życzenia. Zwłaszcza gdy zestawi się ją z tą znaną z innych tytułów, przy których Orange działało, jak choćby "Majestic Prince" czy "Fafner Exodus". W tamtych tytułach wyraźnie było czuć ciężar maszyn, każde ich uderzenie, a ich ruchy były bardzo naturalne. Roboty w K&M zaś, mimo że wyglądają jakby ważyły przynajmniej kilkadziesiąt do kilkuset ton, to ruszają się tak, jakby nie ważyły kompletnie nic. Absolutnie nie czuć też ciężaru mieczy czy maczug uderzających o tarcze. Momentami dość mocno rzuca się również w oczy klatkownie podczas ich ruchów. Generalnie nie jest to zatem najlepsza robota studia Orange.
Muzyka w K&M jest generalnie okej, choć bez rewelacji. Jak najbardziej da się jej słuchać i dobrze spełnia swoją rolę jaką jest podkreślanie atmosfery rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Strasznie drażnił mnie jednak opening w wykonaniu fhany. Wciąż nie jestem w stanie pojąć, co ludzie w ich piosenkach widzą. Nie dość, że to tak generyczne współczesne skośne piosenki, jak to tylko możliwe, to jeszcze wokalistka jęczy i uderza w tak nieprzyjemne dla ucha tony, że człowiek aż się krzywi. Dokładnie tak samo jest w przypadku openingu K&M, który jeszcze na domiar złego okraszony jest tak generyczną animacją, jak to tylko możliwe, odhaczającą kolejne oczka na liście "Typowy Opening Anime". Ale pochwalić muszę bardzo fajny zabieg, który od razu przywiódł mi na myśl świetnego Layznera z lat 80-tych. Podobnie jak w nim, opening K&M przerywany jest na krótką chwilę najważniejszymi przebłyskami z odcinka i okraszony jest efektami dźwiękowymi wydawanymi przez maszyny. Co do endingu, to muzycznie jest on nieco lepszy niż opening - ot taki przyjemny, typowy j-popik. Jego animacja jest jednak jeszcze bardziej leniwa, niż ta z openingu i ogranicza się po prostu do biegnącej przed siebie bohaterki i dołączających do niej kolejno mechów.
Obsada "Knight's & Magic" obfituje w wiele znanych i lubianych nazwisk z japońskiego przemysłu głosowego. Usłyszymy tutaj takie osobistości jak m.in Rie Takahashi (Megumin z "Konosuba", Miki z"Gakkou Gurashi!"), Inoue Kikuko (Belldandy z "Ah My Goddess!", Grace z "Macross Frontier"), Yuuichi Nakamura (Alto z "Macross Frontier", Graham z "Gundam 00") Ayaka Ohashi (Momoka z "Sabage-bu!", Uzuki z "Idolm@ster!"), czy też Daisuke Ono (Shizuo z "Durarara!!", Jotaro z "JoJo's Bizzare Adventure").

"Knight's & Magic" to okropnie słaby show, traktujący widza jak skończonego debila. Zamiast skupić się na rozwijaniu ciekawego świata przedstawionego czy też opowiadaniu sensownej historii woli nieustannie tłuc widza po twarzy biedaekspozycją i serwować mu sceny zbiorowej masturbacji do wspaniałości głównego bohatera. Ratowane jest w sumie tylko i wyłącznie przez solidną, choć nie idealną stronę techniczną. Osobiście odradzam - są o wiele lepsze serie mecha fantasy, nie uważające odbiorcy za niekompetentnego idiotę i nie ogłupiające całego świata, celem wywindowania protagonisty na nieomylnego zajebistego zbawcę wszechświata. Jeśli szukacie dobrej serii z magicznymi robotami, to zdecydowanie lepiej jest sięgnąć po kultowe "Vision of Escalfowne", czy też wspomniane na początku tekstu "Aura Battler Dunbine".

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 2017
Pełny Tytuł: „Knight's & Magic”
 Reżyseria: Yuusuke Yamamoto
Scenariusz: Noboru Kimura
Muzyka: Masato Kouda
Gatunek: Super Robot, Fantasy, Akcja
Liczba Odcinków: 13
Studio: 8bit
Ocena Recenzenta: 3/10

Screeny:








Centaurowe zmartwienia - "Centaur no Nayami" (2017)

Gdy parę miesięcy temu znajomy podrzucił mi info o tym, że jedna z moich ukochanych mang - "Centaur no Nayami" - ma w końcu otrzymać zasłużoną animowaną adaptację, nie byłem w stanie ukryć swej radości. Komiks Murayamy cechuje się bowiem niesamowicie rozbudowanym i świetnie przemyślanym w najdrobniejszych szczegółach światem przedstawionym, zamieszkanym przez licznych, barwnych bohaterów. Dodajmy do tego jeszcze fakt, że Murayama bardzo ładnie rysuje, szczególnie fantastyczne stworzenia, które są głównymi bohaterami jego historii. Z niecierpliwością oczekiwałem zatem kolejnych informacji - kto będzie reżyserem? Jakie studio zajmie się animacją? Kto wcieli się w poszczególne bohaterki? Mój entuzjazm szybko zaczął się jednak zmieniać w coraz większy niepokój. Najpierw okazało się, że animacją zajmie się pierdołowate chińskie studio - Haoliners. Potem wyciekły projekty postaci, które do pięt nie dorastały oryginalnym rysunkom Murayamy. A jakby tego było mało, okazało się że praktycznie wszystkie seiyuu to kompletne świeżaki w industry, a reżyserem ma być Konno Naoyuki, który raczej zbytnio utalentowany w tej dziedzinie nie jest. W tym momencie moje obawy nasiliły się już straszliwie i byłem prawie pewien, że adaptacja okaże się kompletną katastrofą, a jej twórcy totalnie nie zrozumieją o co w komiksie Murayamy chodzi i przerobią go na kolejne generyczne "cgdct". Ku mojemu zaskoczeniu jednak, animowane "Centaur no Nayami" mimo wszelkich przeciwności okazało się całkiem kompetentną adaptacją, niemal doskonale oddającą geniusz świata stworzonego przez Murayamę.

Himeno, Nozomi oraz Kyoko to typowe dojrzewające licealistki... Choć w sumie to nie takie do końca typowe, bo każda z nich - podobnie jak i pozostali mieszkańcy tego świata - jest przedstawicielką innej fantastycznej rasy. Himeno to centaur, Nozomi to smokoludź, Kyoko zaś satyr. Ale mimo wszystko ich codzienne życie nie różni się wcale tak bardzo od naszego. Czas upływa im na szkolnych obowiązkach, rozmowach o chłopcach, wspólnych wypadach na zakupy i innych, typowo dziewczęcych zajęciach. 

Czytając ten krótki zarys fabularny drapiecie się pewnie po głowie i zastanawiacie, co jest niby tak wyjątkowego w "Centaur no Nayami". Poza faktem, że jego bohaterki są fantastycznymi stworzeniami, brzmi to przecież jak kolejna seria o słodkich dziewczynkach robiących słodkie rzeczy. Już spieszę z wyjaśnieniem - wyjątkowość owego tytułu bierze się właśnie m.in z tego zabiegu. Seria bowiem nie koncentruje się tylko na pokazywaniu codziennych problemów dojrzewających dziewcząt, ale również bardzo fajnie przedstawia troski i zmartwienia poszczególnych ras zamieszkujących świat. Dzięki temu możemy dowiedzieć się, że centaury nie powinny krzyżować się z przedstawicielami innych ras, bowiem istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo że ich potomstwo urodzi się z poważnymi defektami; że syreny są tak bardzo przyzwyczajone do widoku nagiego ciała, że nie jest to już dla nich żadnym powodem do wstydu ani stymulantem seksualnym, przez co bardziej ubrani i reagujący w całkiem inny sposób przedstawiciele innych ras są dla nich atrakcyjniejsi; czy też jak ciężko jest odnaleźć się wężowym ludziom z Antarktydy w zdominowanym przez ssaki społeczeństwie. A to dopiero początek! Szybko dowiadujemy się również, że świat w którym rozgrywa się akcja anime nie jest wcale taki prosty, uroczy i kolorowy, jak ten znany z innych serii o uroczych dziewczątkach. Ma on swoje konkretne, utarte przez lata reguły i zależności polityczne. Mało tego - od dawien dawna jego mieszkańcy zmagali się z takimi problemami jak nieczyste układy polityczne, spiski na skalę globalną czy też rasizm. Brzmi znajomo? Jak najbardziej, bo świat w "Centaurze" przedstawiony jest łudząco podobny do tego naszego, a zachodzące w nim wydarzenia są swoistym komentarzem na temat tego, co dzieje się w naszej rzeczywistości. Życie codzienne bohaterek jest więc nieustannie przeplatane rozbudowaną i sensownie przemyślaną kreacją świata przedstawionego, pokazując nam do jak absurdalnych sytuacji mogą doprowadzić pewne działania. Przykładowo, wspomniany rasizm był przez długi czas problemem tak wielkim, że aby go zwalczyć niektóre państwa wprowadziły bardzo drastyczne środki. W efekcie, teraz nawet taka pierdoła jak skrytykowanie czyjegoś koloru włosów może zostać odebrana jako jego przejaw, co jest równoznaczne z zesłaniem do placówki korekcyjnej. Mało tego - niektóre państwa starają się indoktrynować swoich mieszkańców od najmłodszych już lat. I tak oto do telewizji, w godzinach przeznaczonych dla dzieci, trafia kreskówka o uroczej czarodziejce, która zamiast zwalczać demony piekieł, walczy z demonami paskudnej demokracji. W kolejnych odcinkach dane będzie nam też posłuchać krytyki tego, jak często religia jest współcześnie niewłaściwie wykorzystywana jako narzędzie do oszukiwania i wyciągania pieniędzy od naiwnych, czy też jak to pewne siły pociągają zza sceny za sznurki kreując wygodny dla siebie porządek świata. Kreacja świata w "Centaurze" nie ogranicza się jednak tylko i wyłącznie do komentowania i przejaskrawiania absurdów znanej nam rzeczywistości. Murayama bardzo ciekawie pobawił się także znaną nam historią, pokazując jak mogłaby ona wyglądać, gdyby jej bohaterami były fantastyczne stworzenia. W jednym z rozdziałów mangi posunął się nawet tak daleko, że pokazał alternatywny holokaust, łącznie z obozami koncentracyjnymi. Była to jedna z tych historii, o które najbardziej się bałem, że zostaną przez twórców adaptacji pominięte, ze względu na drastyczność i kontrowersję. Jakież było moje pozytywne zaskoczenie, kiedy okazało się że ludzie odpowiedzialni za animowanego "Centaura" mieli jaja, żeby to jednak zekranizować, w dodatku bez żadnego chodzenia na skróty czy spłycania wątków. 
A wiecie, że budowanie świata przez Murayamę na tym się nie kończy? Na początku tekstu wspomniałem, że ten człowiek przemyślał sobie wszystko w najdrobniejszych szczegółach. I to serio widać. Wyobraźcie sobie, że by uczynić wykreowane przez siebie uniwersum jak najbardziej prawdopodobnym ten absolutny szaleniec pomyślał nawet o takich drobnych pierdołach jak specjalne samochody dla centaurów, spersonalizowane okulary dla ludzi o kocich i innych dziwnie umiejscowionych uszach, poduszki ochronne dla rogatych ludzi, by podczas snu nie wydłubali sobie nawzajem oczu, czy też specjalnie przygotowane elementy garderoby dla każdej z ras, zawierające otwory i inne usprawnienia tak, aby można je było wygodnie założyć i nosić. I twórcy anime o tym wcale nie zapomnieli i również w animowanej adaptacji można to wszystko zaobserwować. Wszystko to sprawia, że świat przedstawiony w "Centaurze" to jeden z najlepiej wykreowanych, z jakimi miałem kiedykolwiek do czynienia. A do tego wszystkiego dochodzą jeszcze szczerzy, łatwi do polubienia bohaterowie. Już główne trio jest niesamowicie sympatyczne - Himeno to niesamowicie urocza, ułożona, acz nieco nieśmiała dziewczyna, przez co cieszy się sporym zainteresowaniem ze strony licznych adoratorów. Jest też bardzo silna i wysportowana, dzięki czemu odnosi liczne sukcesy w zawodach, szczególnie łucznictwa. Jej koleżanka - Nozomi - to pewna siebie, niezależna chłopczyca, która nie da sobie w kaszę dmuchać i zawsze jest gotowa odpędzić zbytnio natarczywych chłoptasiów, przystawiających się do Himeno. Ze względu na to jest jednak często mylona z chłopcem, co łatwo wyprowadza ją z równowagi. Kyoko zaś to najspokojniejsza i najinteligentniejsza z całej trójki, będąca jej głosem rozsądku. Ze względu na swą zaradność pomaga także swemu pracującemu jako pisarz ojcu dotrzymywać terminów i zarządza jego ogólnym harmonogramem. Oprócz nich w obsadzie pojawia się także sympatyczna i uprzejma przedstawicielka wężoludzi z Antarktydy - Sass - która przyjeżdża do Japonii w ramach wymiany kulturowej, by poznać zwyczaje ssaków i obalić paskudne stereotypy jakie na temat Antarktydian ma większość świata. No i jest też bardzo ładna i inteligentna przewodnicząca klasy Manami, która po śmierci matki musiała szybko dorosnąć by pomóc ojcu w wychowaniu swoich czterech młodszych sióstr, z których najmłodsza wymaga szczególnej opieki ze względu na osłabiony organizm. A skoro już o jej młodszych siostrach mowa, to koniecznie trzeba wspomnieć o postaciach dziecięcych, które w "Centaurze" są naprawdę fantastyczne. Murayama pisze tak szczere i naturalne maluchy, że aż nie w sposób ich nie pokochać. Wspomniałem już o siostrach Manami, które są po prostu nie do zdarcia. Na pierwszy plan wysuwają się zdecydowanie troszkę starsze trojaczki. Niezwykle rozbrykane z nich urwisy, wszędzie ich cały czas pełno, nieustannie chcą się bawić i płatają figle. Bardzo często bywają również zazdrosne o swoją młodszą siostrę - małą Sue - której Manami musi poświęcać więcej uwagi. Ciężko jest im zrozumieć, że ich starsza siostra - choć bardzo by chciała - nie da rady się rozczworzyć tak, by móc każdej z nich poświęcać tyle samo uwagi i jeszcze dodatkowo opiekować się chorowitym maleństwem. Myślę że każdy, kto miał młodsze rodzeństwo przechodził przez coś podobnego. Strasznie spodobało mi się także to, w jaki sposób się wypowiadają. Albo mówią razem jednym głosem, albo też po kolei, podnosząc rączki i dopowiadając dalszą część zdania rozpoczętego przez poprzednią siostrę. Wiem, że to mała pierdoła, ale w moim odczuciu właśnie takie drobnostki w ich character actingu są właśnie tym, co czyni te postacie jeszcze bardziej rzeczywistymi. Dalej - oprócz trojaczków w historii pojawia się także kuzynka Himeno - Shino. Zapatrzona w swoją piękną kuzynkę jak w obrazek, traktuje ją jak najmądrzejszą i najpiękniejszą księżniczkę na świecie, nieustannie chce spędzać z nią czas i mieć ją tylko dla siebie. Zawsze prosi ją by czytała jej bajki, zabierała na spacery i uczyła o otaczającym ją świecie. Zawsze stara jej się też zaimponować i pokazać, jaka ona to już duża i samodzielna. Szczególnie podobała mi się scena, w której sama dała radę przebrać się na basenie i aż pękała z dumy, kiedy Hime ją za to pochwaliła. W oryginalnej mandze niesamowicie podobały mi się rozdziały poświęcone jej przedszkolnym przygodom, podczas których najbardziej można zaobserwować jak dorasta i usamodzielnia się, stając się idolką i wzorem do naśladowania dla młodszych dzieci. Są one po prostu przeurocze i niesamowicie grzeją serce, stanowiąc świetny kontrast dla mroczniejszych, poważniejszych wątków poruszanych przez serię. Ich brak przez większą część animowanej adaptacji napawał mnie niepokojem, że być może twórcy postanowili je sobie darować, ale na szczęście uspokoił mnie odcinek jedenasty, który był w pełni poświęcony Shino i reszcie jej przedszkolnych kolegów i pokazywał ich przygody i odkrywanie świata prawie tak samo dobrze, jak robił to Murayama w swoim komiksie.
A na tym pochwał dla postaci nie koniec. Bo wyobraźcie sobie, że poza postaciami pierwszo i drugoplanowymi mamy okazję poznać także wielu bohaterów kompletnie z głównym trio niezwiązanych. Jak wspomniałem, Murayama to absolutny szaleniec - gość jest w stanie wziąć losowego na pierwszy rzut oka bohatera i dopisać mu całe, często bardzo rozbudowane backstory pokazujące dokładnie co w życiu przeszedł i jak znalazł się w miejscu, w którym teraz jest. Świetnie ilustruje to zwłaszcza wspomniana wyżej opowieść o holokauście, gdzie poznajemy małego żydowskiego chłopca, który okazuje się być jedną z postaci z pierwszej połowy tego samego odcinka. Dzięki temu świat "Centaur no Nayami" wydaje się być jeszcze bardziej żywy i prawdziwy - nie ma tu czegoś takiego jak statyści.

Niestety, choć pod względem kreacji świata i postaci animowana adaptacja w niczym nie ustępuje komiksowemu pierwowzorowi, to nie można tego samego powiedzieć o jej oprawie graficznej. Za jej wykonanie odpowiadało bowiem małe chińskie studio i nawet mimo że najwięcej roboty wykonywał jego japoński staff, to ciężko nazwać efekt ich starań inaczej, niż przeciętnym. Projekty postaci wyglądają okej, ale do pięt nie dorastają prześlicznym rysunkom Murayamy, tła zaś są strasznie generyczne i nijakie, a na domiar złego często zdają się być okropnie puste lub niedopasowane rozmiarami do znajdujących się nań bohaterów. Dość łatwo odnieść też wrażenie, że postacie są na te tła nalepione, jak jakieś wycinanki.
Animacja na ogół prezentuje akceptowalny poziom. Nie uświadczymy tutaj co prawda scen fenomenalnej sakugi, fantastycznego użycia efektów czy też innych podobnych cudów, ale z reguły nie będziemy też musieli oglądać pokracznych ruchów przypominających taniec paralityków, czy też obserwować jak postacie nieustannie zmieniają kształty i rozmiary. Wyjątkiem jest odcinek 10-ty, który jako jedyny w całej serii usiany jest toną wpadek w animacji, takich jak kubek transformujący się w szklankę czy też nienaturalnie rozciągnięte kończyny i zdeformowane twarze postaci. Na zdecydowany plus jednak zaskakująco dobry character acting w niemal każdym odcinku. Byłem naprawdę pod wrażeniem, jak dobrze udało się animatorom z Haoliners odtworzyć z jego pomocą wiele świetnych paneli z oryginalnego komiksu, gdzie postacie wyrażały bardzo wiele bez słów, za pomocą samej mimiki oraz mowy ciała. Miłym zaskoczeniem były dla mnie także animacja openingu i endingu. Ta pierwsza nie jest może niczym zjawiskowym, ale bardzo dobrze udaje jej się uchwycić naturę serii, mieszającą codzienne życie przeciętnego centaurzego Kowalskiego z otaczającym go dużo bardziej skomplikowanym światem, o rozbudowanej i pełnej kontrowersji historii. Bardzo podobało mi się też, że pojawia się w nim wiele scen nawiązujących do okładek poszczególnych tomików, kolorowych ilustracji znajdujących się na początku każdego z nich, czy też najpopularniejszych kadrów z mangi. Prawdziwym cudem jest jednak ta druga animacja - endingu. Gdy obejrzałem ją pierwszy raz dosłownie szczęka mi opadła i nie mogłem wyjść z podziwu. Nie dość, że jest fenomenalnie wprost wyreżyserowana i pełna trafnego symbolizmu, związanego z postacią Manami, to jeszcze zapiera dech w piersiach wizualiami. Fantastyczne świetlne przejścia, operowanie cieniami, zgranie wokalu ruchem ust bohaterki, rozpryskujące się krople deszczu, lśniące schody do nieba, po których wspinają się tłumy świetlistych sylwetek i jeszcze te schody przechodzą potem w spiralę dzielącą niebo na dwie warstwy - pogodną i deszczową. No cudowne to jest po prostu. Zdecydowanie ending sezonu.
Muzyka jest niestety bardzo słaba. Jedynymi wybijającymi się, zapadającymi w pamięć utworami są opening oraz ending, z czego na faktyczną pochwałę zasługuje tylko ten drugi, bo jest naprawdę fenomenalnie zaśpiewaną piosenką, zdecydowanie wychodzącą przed tłum wszystkich tych generycznych idolkowych podśpiewywek. Cała reszta ścieżki dźwiękowej to niestety strasznie nijakie kawałki szybko ginące gdzieś tam w tle. Również "insert songi", o ile można je tak nazwać, nie należą do najlepszych. Twórcy raczej nie mieli budżetu by opłacić profesjonalne piosenkarki i w efekcie gdy jedna z syren ma odśpiewać pieśń pochwalną dla pewnego bóstwa, to po prostu raczeni jesteśmy tanim "lalala" na zapętleniu.
O tym, że większość obsady stanowiły totalne świeżaki pisałem już na samym początku tekstu. O dziwo jednak, wcale nie skończyło się to katastrofą w postaci nijakiego, drewnianego aktorstwa. Większość ekipy naprawdę starała się włożyć serce w swoje postacie i to słychać. Choć na samym początku bardzo drażniła mnie sztywność głosu Himeno, to z biegiem czasu całkiem się wyrobiła i wypadła wcale nie najgorzej. Bardzo dobrą robotę wykonały także moim zdaniem aktorki wcielające się w role Sass oraz wszelkich dzieciaków. No i świetnie spisała się także grająca Nozomi Yuuki Kuwahara, znana najbardziej z roli smokojówki Tooru z bardzo popularnego "Kobayashi-san Chi no Maid Dragon".

Generalnie animowane "Centaur no Nayami" było dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Choć wszystko wskazywało na to, że będzie to totalna katastrofa która kompletnie oleje to, co czyniło oryginalny komiks wyjątkowym, to ostatecznie wyszła z tego nad wyraz przyzwoita adaptacja. Jasne, oprawa audiowizualna pozostawia bardzo dużo do życzenia, ale jestem pełen podziwu dla odpowiedzialnej za adaptację ekipy, że udało im się uchwycić sporo z tego, za co kocham pierwowzór. Niesamowicie rozbudowany i przemyślany w najdrobniejszych detalach świat stworzony przez Murayamę nie został w żaden sposób spłycony, nie pominięto nawet tych najbardziej szokujących i kontrowersyjnych scen, a bohaterowie są równie szczerzy i sympatyczni, co w oryginale. Szkoda straszna, że show ten - patrząc po ocenach i reakcjach w sieci - raczej zostanie kompletnie olany i niezrozumiany przez większość współczesnych odbiorców, więc drugi sezon nigdy. Mam jednak nadzieję, że choć kilku ludzi go doceni i zostanie przezeń zachęcone by sięgnąć po fantastyczny komiks Murayamy, który jest zdecydowanie jedną z najlepszych mang, jakie Skośni kiedykolwiek wyprodukowali.

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 2017
Pełny Tytuł: „Centaur no Nayami” ("Centaur's Worries")
 Reżyseria: Naoyuki Konno, Fumitoshi Oizaki
Muzyka: Tak Miyazawa
Gatunek: Obyczajowy, Komedia, Dramat
Liczba Odcinków: 12
Studio: Haoliners Animation League
Ocena Recenzenta: 7/10

Screeny: